Artykuły

Mit o prapoczątku

Wszystko to razem tak wstrząsa, tak zapada w pamięć, że będzie się śniło po nocach. Oto Drach Szczepana Twardocha w wersji Arkadiusza Nowaka.

Był sobie statek. Przyszedł na świat w południowonorweskiej miejscowości Rosendal, nad fiordem Hardanger, w 1872 r. — tym samym, w którym urodził się Roald Amund­sen. Dostał na imię „Gjøa”, na cześć żony swego pierwszego właściciela. „Piękna Bogini” — bo to właśnie zna­czy „Gjøa” — przez prawie dwadzieścia lat woziła po morzu rybaków ło­wiących śledzie. Rozbiła się w pobli­żu portu Kabelvåg na Lofotach. Po re­moncie poszła w nowe ręce i wypły­nęła na wzburzone wody Arktyki. Pożeglowała na Morze Karskie, dotarła do wschodnich brzegów Grenlandii, wyprawiła się ku Nowej Ziemi, skąd powróciła okrężną drogą przez Ziemię Franciszka Józefa i Wyspę Białą.

W 1901 r. Amundsen odkupił swoją rówieśnicę za dziesięć tysięcy koron, wzmocnił jej drewniany kadłub, wy­posażył ją w silnik i dwa lata później ruszył na podbój Przejścia Północno-Zachodniego: na poły mitycznej drogi wodnej z Europy do Azji Wschodniej przez Archipelag Arktyczny. Po roz­licznych perypetiach osiągnął swój cel w 1906 r. Zamiast wziąć „Boginię” w triumfalną podróż powrotną do Norwegii, zostawił ją w San Francisco, gdzie niszczała przez dekady, smagana wiatrem i deszczem, dewastowana przez wandali. Na rok przed setnymi urodzinami Amundsena zawiązano komitet na rzecz sprowadzenia statku do ojczyzny. Odrestaurowana „Gjøa” stoi dziś samotnie w oddzielnym bu­dynku Frammuseet w Oslo — zielona, niepozorna łupinka, dzięki której Amundsen urzeczywistnił marzenie dziesiątków pokoleń europejskich że­glarzy.

W stulecie tego wyczynu Przejście Północno-Zachodnie w rekordowym tempie przepłynęła najmłodsza ekipa żeglarzy na świecie. Na początkowym etapie wyprawy polskim jachtem „Stary” — przez Szwecję, Danię, Nor­wegię, Szetlandy i Wyspy Owcze na Islandię — w składzie załogi znalazł się Aleksander Nowak, student ostatniego roku kompozycji Akademii Muzycz­nej w Katowicach, w klasie Aleksandra Lasonia. Rok wcześniej uczestniczył w rejsie dalekomorskim na Svalbard: przedsięwzięcie sfinansował z pierw­szej raty stypendium „Förderpreise für Polen”, ufundowanego przez mo­nachijską Ernst von Siemens Musikstiftung. Drugą obiecano mu za reali­zację poważnego zamówienia kompo­zytorskiego — muzycznego dziennika podróży na morza północne. Nowak skomponował Fiddler’s Green and White Savannas Never More na chór męski i orkiestrę kameralną; wykonano go po raz pierwszy na lwowskim festiwalu Aksamitna Kurtyna, w październiku 2006 r.

Życiopisanie

Prawykonanie przyjęto owacyjnie. Krytycy śmiali się do łez z opracowa­nia tradycyjnych szant i nie ustawali w zachwytach dla rozwichrzonego po­ematu dźwiękowego, dowcipnego ja­koby. Zetknęłam się z tym utworem trzy lata później, w nagraniu na płycie Polskiego Radia Katowice. Nie było mi wcale do śmiechu, a przed oczyma sta­wały mi raczej partytury Brittena i Szo­stakowicza.

W muzyce Nowaka nie wyczułam ani parodii, ani pastiszu, tylko przej­mujący dialog z przeszłością, pod­szytą niepokojem tęsknotę za Fiddler’s Green — legendarnym zaświatem ma­rynarzy, krainą wiecznej uciechy, nie­milknących skrzypiec i niestrudzo­nych tancerzy. Coś się jednak we mnie burzyło. Uległam sugestiom ówcze­snych „postępowców”, upychających kompozycje Nowaka w przepastnej szufladzie z napisem „jeszcze nowszy ro­mantyzm”.

Popełniłam błąd. Już wówczas powin­nam była wsłuchać się w Last Days of Wanda B. z 2006 r., będące „zapisem emocji towarzyszących pożegnaniu oraz zestawem migawkowych wspomnień, przeplatanych szczątkowymi cytatami ulubionych melodii” adresatki dedykacji, czyli niedawno zmarłej babci Nowaka. Andrzej Chłopecki zarówno w Fiddler’s Green, jak i w tym utworze wytropił pierwsze ślady kompozytorskiego „życiopisania” — wplatania banalnych z po­zoru elementów codzienności w uniwer­salną, mityczną tkankę ludzkiej egzysten­cji. Zwrócił uwagę, że Nowak od pierw­szych prób kompozytorskich zdradzał osobliwą wrażliwość na słowo: że o nie­zwykłości jego muzyki stanowiły uwa­runkowane tekstem funkcje poszczegól­nych głosów w partyturze i zaskakujące faktury harmoniczne. Słusznie ocenił, że w jego twórczości znać „pazur twórcy wy­bitnego”. Trafnie zaobserwował, że rów­nie brawurowo w świat polskiej muzyki współczesnej weszli tylko Krzysztof Pen­derecki i Paweł Mykietyn.

Coś mi zaczęło świtać po prapremierze opery kameralnej Sudden Rain (2010), w której po raz pierwszy pojawili się Ona, On i Coś jeszcze. Nowak i współautorka libretta Anna Konieczna zestawili frag­menty listów i notatek osoby z zespo­łem Aspergera z rozmową małżeństwa w dniu rocznicy ślubu. Ona czekała na dowód miłości, On dał jej wolność, którą zinterpretowała jako zapowiedź rozsta­nia. Na drodze obojga stanęło Coś: nie­świadomość własnych emocji, nieumie­jętność wyrażenia istoty rzeczy poza sło­wami i milczeniem. Wciąż jeszcze zbita z tropu subtelnością strategii kompozy­torskich Nowaka uznałam pochopnie, że partytura Sudden Rain nie kryje w so­bie szczególnych napięć ani konfliktów, doceniłam jednak warsztat twórcy i jego nieprzeciętną umiejętność pisania na głos ludzki. Zrozumiałam też, że Nowak nie jest bynajmniej epigonem „pokolenia stalowowolskiego”, że równie swobodnie żongluje tradycją, jak brzmieniem awangardy, przeciw której zbuntowali się kie­dyś jego nauczyciele. 

Pisarki i pisarze

Nie spodziewałam się jednak, że Nowak potrafi stworzyć dzieło tak spójne i porażające siłą wyrazu jak późniejsza o pięć lat Space Opera — historia pierwszej zało­gowej wyprawy na Marsa, opowiedziana znów głosami Onych, czyli małżeńskiej pary astronautów, oraz Czegoś Pozaludzkiego, reprezentowanego między innymi przez muchę, podróżującą z nimi na gapę. Utwór wyznaczył początek nowej ery w karierze Nowaka: współpracy z wybit­nymi pisarzami, którzy nigdy nie mieli do czynienia z formą operową. Co więcej, nagabnięci przez kompozytora, ani myśleli zmieniać tego stanu rzeczy.

Scenariusze kolejnych oper Nowaka to owoc żmudnych negocjacji, potem zaś równie żmudnej edukacji niedoświadczo­nych w materii pisarzy, którzy ku własnemu zaskoczeniu tworzyli pod jego okiem narracje zwarte i klarowne, prowadzone na kilku poziomach, utrzymane w ryzach konwencji teatru muzycznego.

Znakomite libretto Space Opera to dzieło Georgi Gospodinowa, jednego z najwybitniejszych współczesnych pisa­rzy bułgarskich. Nowak obudował je mu­zyką trudną, utkaną z niejednorodnych, a zarazem fascynujących współbrzmień, bogatą w warstwie orkiestrowej, zmy­słową w partiach wokalnych, pełną wy­rafinowanych nawiązań do spuścizny ty­tanów XX wieku. Zaczął budować własne uniwersum mityczne: w swojej pierwszej „prawdziwej” operze roztoczył wizję apo­kalipsy bytów lekceważonych, wykracza­jącą poza antropomorficzny sposób uj­mowania natury.

Jeszcze dalej posunął się w Ahat ilī do libretta Olgi Tokarczuk, na moty­wach jej powieści Anna In w grobow­cach świata. Zasugerował pisarce, by naj­ważniejszą postacią w tej historii nie czy­nić rozkapryszonej i okrutnej bogini Inanny, lecz jej śmiertelną powiernicę Ninszubur. Nakłonił Tokarczuk, by pomie­szać bohaterom języki: mowę ludzi oddać angielszczyzną, mowę bogów i demonów — kilkorgiem złowieszczo niezrozumia­łych wymarłych języków. Całość zespolił muzyką przemyślaną i zrealizowaną tak konsekwentnie, że nie miałam żadnych wątpliwości, kogo nominować do tego­rocznych Paszportów „Polityki”. Każdej z głównych postaci przyporządkował od­rębną strukturę mikroharmoniczną. Tajemniczą regułę rządzącą światem oddał akordem dwunastodźwiękowym, który nawraca w toku utworu niczym wagne­rowski motyw przewodni. Przywrócił mi wiarę w przyszłość opery: stworzył odrębny, rozpoznawalny od pierwszych taktów idiom dźwiękowy, zniewalający cechą, którą współczesność przez długie lata miała w pogardzie — subtelnym i nie­oczywistym pięknem, popartym niepospolitą wyobraźnią brzmieniową. Przed­stawił kolejną odsłonę mitu na stulecie wszystkich strachów, w którym przyszło nam żyć — przypowieść o konieczności buntu przeciw bezmyślnym i samolub­nym bogom.

On, Ona i Coś

W styczniu dostał Paszport „Polityki” — pierwszą poważną nagrodę w swo­jej karierze. Kilka miesięcy później za­anonsował premierę kolejnej kompo­zycji, tym razem owocu współpracy ze Szczepanem Twardochem. Prawykona­nie Dracha odbyło się niedawno w ra­mach trzech wieczorów festiwalu Auksodrone w tyskiej Mediatece, z udzia­łem orkiestry Aukso pod batutą Marka Mosia — Nowak odżegnał się od sformu­łowania „opera” i przedstawił swój nowy utwór jako dramma per musica, odwo­łując się do korzeni formy. Przesłał mi wcześniej libretto, w które nie miałam odwagi zajrzeć, nie wyobrażając sobie, jak można skondensować potężną, wie­lowątkową sagę dwóch śląskich rodzin do rozmiarów niespełna półtoragodzin­nego utworu na troje solistów i orkiestrę kameralną z klawesynem.

Otóż można. Obydwaj twórcy wydestylowali Dracha do postaci mitu o prapoczątku, o cyklicznej naturze czasu i nie­rozłącznej więzi człowieka z przyrodą. Znów jest On — Josef, ten sześcioletni, który patrzył na świniobicie, ten, który poszedł na Wielką Wojnę, Josef górnik i przykładny ojciec rodziny, Josef, który zdradził żonę, oraz ten, który zabił i po­tem zwariował. Znów jest Ona — uosabia­jąca wszystkie kobiety Josefa: jego matkę, żonę i kochankę. Ale oboje są także samą i jej koźlęciem, śmiertelnym strachem zarzynanej świni, tęsknotą matki, gło­dem psów, rozpaczą żony i pożądaniem męża. A nad wszystkim znów góruje Coś — przedwieczny smok Drach, chtoniczny bóg płodności i zmarłych, gnostyczny uroboros, kres i początek wszystkiego. Istota wszechrzeczy, rozjeżdżana gąsie­nicami czołgów, kaleczona bruzdami okopów i szybów górniczych, pożerająca martwych i wypluwająca z głębi trzewi nowe życie.

Nowak wyposażył Oną w głos sopra­nowy (Joanna Freszel), Onego obdarzył barytonem (Sebastian Szumski), Drachowi nadał brzmienie kontratenoru (Jan Jakub Monowid), czasem zwielokrot­nione użyciem live electronics. Ubrał to wszystko w tak wyrafinowaną szatę mu­zyczną, że w porównaniu z nią przygasło nawet piękno Ahat ilī. Narracja — ni­czym odradzający się w nieskończoność Drach — rozwija się koliście, od śpiewu wspartego zniekształconym harmo­nicznie akompaniamentem aż po iście straussowskie kulminacje i z powrotem, do barokowego prapoczątku. Rozbudo­wana partia klawesynu (Marcin Swiątkiewicz), nastrojonego w dawnej temperacji średniotonowej, tworzy niepokojące, fał­szywie brzmiące „wzory”, krążące wokół kilku ustabilizowanych centrów tonal­nych. „Ludzki” śpiew Onego i Onej prze­istacza się niepostrzeżenie w kwik świni albo szczekanie sarnich koźląt. Drach komentuje z dystansu albo sam sobie śpiewa modlitwę, która brzmi czasem jak średniowieczny lament, czasem zaś — jak świetlisty luterański chorał.

Wszystko to razem tak wstrząsa, tak zapada w pamięć — również za sprawą idealnie zgranego z narracją czarno-bia­łego filmu Łukasza Heroda — że będzie się śniło po nocach.

Skąd się wzięło to organiczne „życiopisanie” Nowaka? Z podróży do Arktyki, gdzie lód śpiewa, morze oddycha, a ptak krzyczy jak człowiek. Ze wspomnienia o niepozornej łódce imieniem „Gjøa”, bez której Amundsen nie dotarłby na Alaskę, a którą później porzucił tak bezdusznie, jak tylko człowiek potrafi.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji