Artykuły

Powolutku, mamy czas

Żyłam w przekonaniu, że jestem do niczego. Właściwie zostało mi to do dziś. Dlatego mój zawód uprawiam z determinacją.

Katarzyna Kubisiowska: Opowie Pani o buku?

Anna Seniuk: Rósł w parku w Krzeszo­wicach, stary, dostojny. Gałęzie miał rozłożyste, prawie równołegłe do ziemi.

To były Krzeszowice pod Krakowem.

I jedno z miejsc w naszej tułaczce, po wypędzeniu ze Stanisławowa w 1945 r. przez ówczesne władze nazwa­nym niewinnie „repatriacją”. Z samego Stanisławowa i wyjazdu nie pamiętam wiele. Byłam mała.

A co Pani pamięta?

Daleką podróż, może trwała tydzień, może dwa. W wagonie bydlęcym jecha­liśmy w sześć osób — rodzice, dziadko­wie, moja starsza siostra i ja. Pamiętam stosy kufrów, skrzyń i żelazny piecyk na środku. No i moje pierwsze kino — przez szparę w drzwiach wagonu przesuwały się obrazki. Jak w bajce: drzewo, las, pole. Z wielkiej ciekawości nawet wsu­nęłam się w tę szparę i wypadłam z wa­gonu. Na szczęście pociąg jechał bardzo wolno i ojciec zdążył po mnie wysko­czyć. Wypadł też neseserek ze skromną biżuterią mamy, ale tego już nie znaleź­liśmy. Pierwszy przystanek był u cioci, która miała dom w Brzeszczach pod Oświęcimiem. Tam pochowaliśmy bab­cię i dziadka, myślę, że opuścili nas ze smutku i tęsknoty.

Potem Zator. Ojciec był nauczycielem, został tam kierownikiem szkoły rolni­czej. Mieszkaliśmy w zdewastowanym pałacu Potockich. W salach balowych, ozdobionych włoskimi freskami i mar­murem, urządzono skup zboża i zasy­pano je po sufit ziarnem… A wokół zdzi­czały park, w którym do nocy można było się bawić z miejscowymi dziećmi. Pa­miętam głos mojej mamy z okna, która śpiewnie wołała: „Aaaniuuu, Bożeeeenkoooo…”. Mama miała przepiękny głos i przed wojną marzyła, by kształcić się w tym kierunku.

Potem wylądowaliśmy w Krzeszowi­cach, gdzie dostaliśmy nieduże mieszka­nie znów przy pałacowym parku Potoc­kich… Tam właśnie znalazłam swój ką­cik, czyli cudowną gałąź w kształcie ha­maka na starym buku. W domu było cia­sno, więc urządziłam sobie komnatę całą w liściach, gdzie było przytulnie nawet w czasie deszczu. I połykałam książki.

Jakie?

Wszystkie! Od Poematu pedagogicz­nego Makarenki i trzytomowej autobio­grafii Gorkiego, które znalazłam w szkol­nej bibliotece, po Tajemniczy ogród, Pierścień i różę, Serce.

To były lata 50., jeszcze czasy Stalina.

Stalin? To ten miły pan z ciepłym uśmiechem, którego portret wisial w kan­celarii mojego ojca?

Tak Pani Stalina zapamiętała?

Niezupełnie. Pamiętam jeden epizod z nim związany. Moja starsza siostra w dniu jego śmierci kazała mi stać na baczność i trzymać wartę przy jego zdję­ciu wyciętym z gazety. A potem z ko­leżankami serdecznie mnie wyśmiały. Okrutnie mnie wtedy upokorzył.

Proszę opowiedzieć o ojcu.

Uczył przyrody. Dzięki niemu potrafię odróżnić lipę od buka, klon od jaworu, świerk od jodły. Wiem, że połacie zawil­ców wczesną wiosną są pod ochroną, pokazuję wnukom, jak wygląda gil, wróbel, pliszka. Ojciec zabierał mnie na wycieczki — najpierw niedalekie, do Czernej, Tenczynka, a później na Nosal, Kasprowy Wierch, Czerwone Wierchy. Wtedy jeszcze nie było tłumów na szla­kach, śmieci i hałasu. Gdy ojca zabrakło, chodziłam z plecakiem sama.

Dlaczego sama?

W górach przeszkadza mi nawet naj­lepszy przyjaciel. Lubię chodzić w swoim rytmie, bo wtedy to nie jest tylko droga do celu, ale wędrówka po osobiste odkrycia i zdumienia. Bez pośpiechu.

Bo jestem introwertykiem, ale myślę, że ta cecha pogłębiła się u mnie przez cygańskie życie, które prowadziliśmy w pierwszych latach po wojnie w poszukiwaniu pracy, mieszkania i stabiliza­cji. Ciągłe przeprowadzki, a to furką, a to ciężarówką, a to pociągiem. Nieustanna zmiana szkół, nauczycieli, koleżanek. Musiałam więc znaleźć sobie miejsca, w których czułabym się bezpiecznie: strych, drzewo, dach, kościół.

Kościół?

Pusty kościół.

A mama?

Mama? Bardzo wymagająca, dotkliwie wytykała moje błędy, rzadko chwaliła. Pewnie chciała dobrze, ale przez wiele lat żyłam w przekonaniu, że jestem do niczego.

Właściwie zostało mi to do dziś. Dla­tego mój zawód uprawiam z determi­nacją, by udowodnić sobie i innym, że tak nie jest. To nieustanna walka z sobą, a więc siła, która w aktorstwie jest nie­zbędna. Gdy jej zabraknie, przestanę być aktorką.

Aktorką została Pani w Krakowie.

Do Krakowa przyjechaliśmy, jak mia­łam 14 lat, i zakotwiczyliśmy się w nim na dobre. Mieszkałam tam do 28. roku ży­cia i były to najbarwniejsze i najbardziej intensywne moje lata. Kraków w prze­piękny sposób zastąpił mi moje rodzinne miasto — przygarnął mnie, a ja mu pozo­stałam wierna.

Najlepszy moment w Krakowie?

1963 rok. Tytuł Najmilszej Studentki Krakowa, koronacja na Rynku, pochod­nie, dorożka, bal.

1964 rok. Dyrektor Zygmunt Hübner zaangażował mnie i Janka Nowickiego do Starego Teatru. Pamiętam, pędzili­śmy 13 maja przez Rynek, by nie spóźnić się na pierwszą próbę i… nie pamiętam już dokładnie, chyba przeskoczyliśmy Su­kiennice.

Skok w zawód?

I w nowe życie.

A moment najbardziej gorzki?

Nie chciałabym sprowadzać wspo­mnień tylko do moich „naj”. Pomiędzy nimi są dziesiątki najzwyklejszych zda­rzeń, jak ukradkowe uśmiechy, serdeczne przyjaźnie, małe smutki, pierwsze poca­łunki, Planty o świcie, „nocne wypycha­nie ptaków” i zaczarowana dorożka Gał­czyńskiego.

A ludzie?

Bronia Kwiatek, garderobiana w Sta­rym, każda z aktorek ją wspomina — to była ogromna osobowość. Kiedy miałam swoją pierwszą premierę, ucharakteryzowałam się tak, jak uczyliśmy się u dzie­kana Eugeniusza Fuldego. Tylko że całą tę wiedzę, którą posiadłam, nałożyłam na jedną twarz — swoją. „A cóż pani z siebie takiego pajaca zrobiła?” — spytała Bronia. Tym zdaniem sprowadziła mnie na zie­mię, to znaczy na scenę. Przyjaźniłyśmy się do końca.

Pani już wtedy wiedziała, że ten zawód jest szczególnie trudny dla kobiety?

Uświadomiłam to sobie dopiero, gdy urodziłam dzieci. Niektóre starsze kole­żanki w teatrze ostrzegały: „Pamiętaj, ak­torka nie może mieć dzieci, musisz się cał­kowicie poświęcić zawodowi!”.

Nie posłuchałam — mam wspaniałego syna i fantastyczną córkę.

Było trudno?

Macierzyństwo to jest potężne zmęcze­nie połączone z euforią. I chroniczne po­czucie winy. Wieczorem, kiedy mama po­winna opowiedzieć bajkę, przytulić, przy­kryć kołderką — to jej nie ma. Dziękować Bogu, mój mąż, kompozytor, pracował w domu, więc jakoś dzieliliśmy opiekuństwo.

A Pani przed premierami?

Zwyczajnie. Uczyłam się na próbach, maksymalnie wykorzystywałam ten czas, by móc potem odciąć się od teatru i skupić na domu. Wtedy niczego nie było w sklepach — szyłam pieluchy, po­ściel, piżamki, firanki na starym singe­rze, który przyjechał z nami ze Wschodu. A na wakacje wyjeżdżaliśmy zawsze całą rodziną. To był święty czas, wtedy odrzu­całam nawet najbardziej atrakcyjne pro­pozycje.

Na przykład?

Odmówiłam Wajdzie zagrania w Kro­nice wypadków miłosnych.

Szkoda, bo to piękny film.

Tak, ale wymyśliłam sobie wtedy po­wiedzenie, które przydaje mi się w chwi­lach zawodowej posuchy: „im mniej gram, tym więcej żyję”. Rzucałam się wtedy w swoje pasje: narty, żeglarstwo, jazda konna. A później podróże — od Szan­ghaju przez Podlasie po Maderę. A stosun­kowo niedawno kupiłam sobie chatkę, o której zawsze marzyłam. Moja przy­jaciółka Maria znalazła mi stuletni domek na Podkarpaciu. Nie miałam czasu go obejrzeć, więc Maria kupiła mi go w ciemno. Kiedy pojechałam wreszcie zobaczyć moje cudo, chatka się po prostu zawaliła! Widocznie stała sobie i czekała, by wreszcie ktoś ją kupił i wyremonto­wał. (śmiech)

O!

Tak, z wiekiem pozwalam sobie na różne szaleństwa. Zamiast kupić coś bli­sko Warszawy, mam prawie 400 km do mojej chatki, a spędzam tam tylko parę dni w roku. Niepraktycznie, ale bardzo pięknie.

Jest stary sad — jabłonie, grusze, nieopo­dal kapliczka słynąca z cudów i studnia z uzdrawiającą wodą.

Nie daje mi spokoju to, że aktorstwo jest szczególnie trudne dla kobiety.

Ma pani na myśli nieubłagany czas? Co prawda Jan Nowicki powiedział mi kiedyś, że kobiety stare mają zmarszczki, mężczyźni zaś „szlachetne bruzdy”. Tak, to prawda, na szczęście od po­czątku — dzięki dyrektorowi Hübnerowi — oprócz tak zwanych amantek grałam role komediowe i charakterystyczne. Dlatego nigdy nie odczułam brzemienia zmarszczek i kilogramów. Mając lat 60 zagrałam 80-letnią staruszkę w sztuce Sie­miona Złotnikowa Odchodzi mężczyzna od kobiety. To była zresztą jedna z moich ukochanych ról. A Márta Mészáros zapro­ponowała mi rolę w operetce Hrabina Marica. Czy to nie cudowne w moim wieku wchodzić na scenę w cekinach i strusich piórach? Im jestem starsza, tym bardziej pozwalam sobie na drobne sza­leństwa.

Pani ma też szczęście do reżyserów.

W ogóle mam szczęście do ludzi. Kiedy dostałam propozycję, by wykła­dać w szkole teatralnej, ogarnął mnie po­płoch. Co prawda w trzecim pokoleniu byłabym nauczycielką, ale nie studio­wałam pedagogiki. A w tego typu szkole z każdym trzeba pracować indywidual­nie.

Jeden jest wrażliwy, drugi bezczelny, trzeci udaje, czwarty w ogóle nic nie robi, a piąty się boi. Zadzwoniłam więc do pro­fesora Aleksandra Bardiniego i spytałam, jak sobie mam z tym wszystkim poradzić. „Nie kłamać” — odpowiedział krótko.

Tyle?

W tym jest wszystko. Nie buduje się autorytetu na kłamstwie. Młodzi to czują.

Kto oprócz Bardiniego był dla Pani ważny?

Zbigniew Herbert. Napisał do moich studentów list z okazji premiery spekta­klu dyplomowego Opowiastki o Panu Cogito w reżyserii Zbigniewa Zapasiewicza. Herbert był wtedy bardzo chory i nie mógł przyjść na spektakl.

Ma go Pani pod ręką? Proszę prze­czytać.

„Do Studentów Akademii Teatralnej, 14 I 1995 r.

Drodzy Nieznajomi, jesteśmy dość oso­bliwą, małą, skłóconą gromadką, bez któ­rej prześwietna ludzkość może się zupeł­nie dobrze obejść. Jesteśmy beznadziejną mniejszością — i co gorsza, uzurpujemy sobie prawo do wzniecania niepokoju. Chcemy zmusić naszych bliźnich do re­fleksji nad ludzkim losem, do trudnej miłości — jaką winni jesteśmy sprawom wielkim — także pogardy dla tych wszyst­kich, którzy z uporem godnym lepszej sprawy starają się człowieka pomniej­szyć i odebrać mu godność. Czeka Was życie wspaniałe, okrutne i bezlitosne. Bądźcie w każdej chwili, w każdym wy­powiedzianym ze sceny słowie po stronie wartości, za pięknym rzemiosłem prze­ciw tandecie, za nieustającym wysiłkiem woli i umysłu przeciw łatwej manierze, za prawdą przeciw obłudzie, kłamstwu i przemocy.

I nie bądźcie — na litość boską — nowo­cześni, bądźcie rzetelni. Hodujcie w sobie odwagę i skromność. Niech Wam towa­rzyszy wiara w nieosiągalną doskonałość i nie opuszcza niepokój i wieczna udręka, które mówią, że to, co osiągnęliśmy dzi­siaj, »to jednak stanowczo za mało«.

Życzę Wam trudnego życia. Tylko ta­kie godne jest artysty. Dla Was dobre my­śli i pozdrowienia, i słowa nadziei.

Zbigniew Herbert”.

Można dać tytuł: „Przesłanie Pana Cogito do młodych artystów”.

Myślę, że ten list dotyczy nie tylko stu­dentów, artystów, ale każdego z nas.

I Pani też ma trudne życie?

Jak wszyscy. To był 1993 rok, zaraz po śmierci mojej mamy okazało się, że mam raka piersi. Na szczęście trafiłam na profe­sora Andrzeja Kułakowskiego — nie tylko znakomitego chirurga, ale i wspaniałego człowieka, który nie pozwolił mi na psychiczną zapaść. Miał niezwykłe poczucie humoru. Przed operacją zapytał:

— Jak pani spała dzisiejszej nocy?

— Wcale nie spałam.

— No to teraz się pani wyśpi.

A potem Pani sama wspierała kobiety po mastektomii.

Jeździłam do klubów amazonek na spotkania i rozmowy.

Co Pani im mówiła?

To, co sama sobie kiedyś. Dla tych ko­biet bardzo ważny jest ktoś, kto osobiście da świadectwo. Że mamy nowe życie i nie możemy go zmarnować, a wstyd kobiet nie jest na miejscu, bo to tylko choroba.

Spotykałam kobiety, które rezygno­wały z pracy, chowały się w domu, wsty­dziły się nawet nie tego, że straciły piersi, ale że ludzie o tym wiedzą.

Odpisywałam na listy, które kobiety słały na adres teatru. Jeżeli komuś pomo­głam, to znaczy, że nie na darmo wyzdro­wiałam.

Wtedy Pani wszystko przewartościo­wała?

Praca nad sobą wymaga czasu, zatrzy­mania się na chwilę. Eliminowanie z horyzontu wszelkich niewygodnych aspek­tów życia sprawia, że gdy dopadnie nas nagłe nieszczęście, tracimy grunt pod no­gami. A kiedyś bliski zmarły przebywał w domu dzień lub dwa. Był czas na poże­gnanie, nawet dzieci uczestniczyły w tym misterium. To było mądre.

Teraz z tym coraz trudniej, dzieci trzymamy pod kloszem.

Sama nie mogę sobie wybaczyć, że nie mogłam być przy rodzicach, gdy odcho­dzili — bo ci, którzy odchodzą, potrzebują nas tak, jak my będziemy kiedyś potrze­bować kogoś, by przy nas był. Gdy umarła moja babcia i leżała w domu, siedziałam obok, patrzyłam na nią, musiałam poca­łować ją w strasznie zimną rękę, inną niż do tej pory.

Śmierć to przecież część życia, która po­winna znaleźć swoje naturalne miejsce. Ksiądz Twardowski napisał: „W życiu musi być dobrze i niedobrze, bo jak jest tylko dobrze, to jest niedobrze”.

Ale to bardzo trudne: zajrzeć w siebie i zobaczyć, co mamy w środku.

Co Pani ma w środku?

Oj, dużo niedoskonałości. Sporo naroz­rabiałam, ale to już moja tajemnica. Cho­ciaż przypominam sobie pewne zabawne zdarzenie, które nie najlepiej o mnie świadczy. Wychowywałam moje dzieci jak babcia mamę, a mama mnie. A tu pro­szę — kiedyś z synem i wnukami wraca­liśmy ze spaceru i lunął deszcz. Zachwy­cone dzieci zaczęły wskakiwać do kałuż i bawić się w błocie. „Proszę natychmiast przestać!” — krzyknęłam ostro. A ich oj­ciec spokojnie: „A dlaczego?”. Pomyśla­łam: „Właściwie dlaczego nie? Niech skaczą. Wrócimy do domu, przebiorą się, a ubrania wrzucimy do pralki”. Ale mama i babcia…

A samotność na co dzień?

Mieszkam od lat sama i świetnie so­bie z tym radzę. Ten stan nie jest mi obcy, chociaż zawsze byłam wśród ludzi. Mimo tego, że jestem na emeryturze, nadal intensywnie pracowałam: teatr, film, wyjazdy do Wrocławia, Poznania, Lublina, premiery, spotkania… To na­gle się skończyło wraz z ogłoszeniem pandemii.

To co Pani teraz robi?

Porządkuję — jak wszyscy teraz — ar­chiwa rodzinne, pudła ze zdjęciami rodziców, listy dziadków, testamenty, akty chrztu. W pewnym momencie trafiłam na zdjęcia babci, która tak spo­kojnie na mnie patrzyła. Pozazdrości­łam jej tego spokoju.

Dlaczego?

Od jej śmierci świat tak bardzo przyspieszył, a jeszcze mu mało! Cią­gle słyszę prędzej, prędzej, szybko, szybko… Pamięta pani telewizyjną reklamę urządzenia do szybkiego pa­rzenia kawy? A niby dlaczego mam tę kawę parzyć błyskawicznie? Dla­czego nie mogę powolutku nasypać, zakręcić, usłyszeć szum, porozkoszować się zapachem, otworzyć ekspresik, nalać do filiżanki i spokojnie pić łyk po łyku. Pozbyliśmy się rytuałów, bo szybko, bo szybciej. A my właśnie zróbmy sobie teraz rytuał z powoli. Mamy czas.

Czas okupiony niepewnością.

Tak, to nie jest czas radości. Ale mimo wszystko można spróbować po­dzielić się czasem z tymi, którzy cze­kają „na smutek w telefonie długie pół minuty”. Zaczęłam dzwonić do mo­ich starych, samotnych znajomych. Czy pani wie, że najkrótsza rozmowa trwała prawie czterdzieści minut, a naj­dłuższa — dwie godziny? O! To były naj­częściej radosne, niekończące się wspo­mnienia, jednak podszyte lękiem, że odłożę słuchawkę.

A co Pani ostatnio zrobiła tylko dla siebie?

Postanowiłam pójść na spacer do Ła­zienek, które w końcu zostały otwarte. A jak już byłam pod Łazienkami o osiemnastej, to okazało się, że właśnie je zamykają. Więc wróciłam do domu śmiejąc się pod nosem. Pomalutku.

*

Anna Seniuk (ur. w 1942 r. w Stanisła­wowie) jest aktorką teatralną i filmo­wą, profesor Akademii Teatralnej w Warszawie. Od 2003 r. związana z Teatrem Narodowym w Warszawie. Grała w spektaklach m.in. Kazimierza Dejmka, Jerzego Jarockiego, Jana Englerta. W filmie zagrała m.in. w Pannach z Wilka Andrze­ja Wajdy i Konopielce Witolda Leszczyńskiego. Ogromną po­pularność przyniosła jej rola Magdy Karwowskiej w tele­wizyjnym serialu Jerzego Gruzy Czterdziestolatek.

W 2016 r. nakładem wy­dawnictwa Znak ukazała się książka Nietypowa baba jestem, w której z Anną Seniuk rozmawia jej córka Magdalena Małecka-Wippich.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji