Szekspir na konkurs
Tak się złożyło, że jego tryumfatorem została - podobnie jak pół wieku temu - inscenizacja Jak wam się podoba, tym razem firmowana przez stołeczny Teatr Dramatyczny. By brnąć dalej w te analogie pomiędzy nowymi a dawnymi czasy, werdykt konkursowego jury - nader skąpy w uzasadnienia -także mógł być zaskoczeniem, zważywszy na dość obojętny ton recenzji towarzyszących nagrodzonemu spektaklowi, które raczej nie zapowiadały tego sukcesu. (Na marginesie: wydaje się wręcz, że głosy krytyki w ogóle nie miały dla jurorów większego znaczenia, skoro druga nagroda za inscenizację przypadła krakowskiej Burzy Rudolfa Zioły, dość powszechnie uznanej za przedstawienie nieudane.) Może więc warto zadać pytanie o utajnione przez komisję kryteria oceny? Zaryzykuję stwierdzenie, oparte ledwo na poszlakach, że Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Olgierd Błażewicz, Tadeusz Bradecki, Jerzy Sokołowski i Władysław Zawistowski, przyznając nagrodę Złotego Yoricka spektaklowi Piotra Cieślaka, postawili na jego zewnętrzną urodę, inscenizacyjną totalność, popartą rozmaitymi gadżetami, takimi choćby jak gigantyczna huśtawka, slajdy ilustrujące pojedynek Orlanda z lwem, fachowo ustawione walki zapaśnicze czy operowy Hymen na szczudłach. Warszawskie przedstawienie naprawdę jest przyjemne dla oka. A także dla ucha, bo muzyka Pawła Mykietyna, z partiami stylizowanymi na renesansowe madrygały, wykonywana jest na żywo przez trzyosobowy zespół, wkomponowany - wzorem teatru Grzegorzewskiego - w obraz sceniczny. Nie sposób jednak nie zauważyć, że całej tej wysmakowanej, choć nieco efekciarskiej oprawie widowiska towarzyszyła bezpieczna poprawność interpretacyjna i wykonawcza, nie grożąca żadnymi poważnymi sporami, jakie rozniecił na przykład gdański Hamlet Krzysztofa Nazara. Pod słowem poprawność można też rozumieć nijakość, bo zbyt wiele pytań sztuki, wskazanych niegdyś choćby przez Jana Kotta, zostało w warszawskim spektaklu pominiętych. Reżyser nie interesuje się wcale tajemnicą płci Rozalindy, poprzestając na zademonstrowaniu przebieranki i gry dziewczyny, dla której odrzucenie pewnego wzorca czy stereotypu kobiecości (a nie kobiecości jako takiej), postrzeganego przez nią jako anachroniczny, wydaje się raczej sprawą pokoleniową. Maja Ostaszewska w tej roli woli po prostu chodzić w spodniach i martensach, co wcale nie odbiera jej wdzięku. Z drugiej strony, przyznaję się całkiem szczerze do pewnego zmęczenia spektaklami skupionymi wyłącznie na wydobywaniu - w ślad za rewelacjami autora Płci Rozalindy -perwersyjnego podtekstu Szekspirowskiego dzieła, zastępującego zwykle jego rzeczywistość. Czytanie Kotta - choć bywa inspirujące - nie zwalnia reżyserów z czytania Szekspira. Wcale więc nie zarzucam Piotrowi Cieślakowi, że nie odrobił lekcji i nie poddał się posłusznie seksizmowi, tylko żałuję, że nie dbając o precyzyjne zbudowanie relacji Rozalindy wobec Orlanda, Celii, Febe czy wreszcie Ganimeda pozbawił tę postać jej wieloznaczności. Drugą niewiadomą w tym przedstawieniu jest zasada współistnienia w jego obrębie dworu i lasu ardeńskiego razem z ich mieszkańcami. Różnica między nimi sprowadza się głównie do urokliwych kostiumów Doroty Kołodyńskiej: w pierwszej części wojskowych, szaro-czarnych, w drugiej - "ekologicznych", zmajstrowanych z włóczki i sizalu. W całej reszcie światy te są wręcz kalką z sobowtórowymi postaciami - obaj książęcy bracia i ich dworzanie grani są przecież przez tych samych aktorów. Podobny pomysł budował europejski Sen nocy letniej z Dusseldorfu. Tyle że wyprowadzone z niego konsekwencje są zupełnie inne - u Karin Beier las ardeński, pokazany jako "podszewka" burżuazyjnego dworu, unieważniał wszelkie zbiorowe formy i rytuały władzy, wyzwalając w bohaterach pierwotną, zwierzęcą żądzę, której potęga z łatwością naruszała strukturę tekstu i przebieg akcji. U Cieślaka to napięcie znika niemal zupełnie, nie ma awersu i rewersu, jasnej i ciemnej strony - książę wygnany i książę uzurpator w interpretacji Adama Ferencego to jedna i ta sama postać, grany identycznymi środkami "człowiek średnich temperatur". Na dodatek w finale okazuje się, że wszystko, co oglądaliśmy, było tylko snem Rozalindy, która powraca do rzeczywistości demaskowanej przez reżysera jako równie umowna i nieprawdziwa. Las ardeński, który miał ją wyzwolić od srogiej fortuny, istnieje tylko jako przestrzeń intymna. Niezupełnie też wiadomo, co było przedmiotem tego sennego marzenia, skoro arkadia wcale nie sprzyja miłości, nicując co najwyżej jej sentymentalny stereotyp, a egzystencjalna melancholia i nuda zagłuszane są ironią. Las ardeński nie jest też sielanką w plenerowym spektaklu Julii Wernio, pokazywanym w ramach festiwalu na plaży w Orłowie. Prawa natury, którym podlega świat elfów - zgoła nie baśniowy, lecz zwierzęcy, jurny - są po prostu okrutne. Powikłany sen kochanków, sprowadzony na nich za sprawą chutliwego, całkiem odczłowieczonego psotnika Puka, przypomina koszmar, z którego nie można się obudzić. Tej księżycowej, męczącej nocy młodzi ateńczycy marzą już o nadejściu dnia, który przywróci utracony ład, uwolni ich od samych siebie. Bo moce, których stali się igraszką, tkwią w nich samych, wystawiając rozum i uczucia na pastwę instynktu. O świcie wyzwalają się z chaosu, wnosząc jednak w porządek dnia "przykre udręczenia" doznane podczas snu, które każą wątpić im w realność pękniętego na dwoje istnienia. Jak widać, w tym teatrze pod gołym niebem nie rezygnuje się z tropienia sensów, nawet tych głębokich, choć warunki odbioru przedstawienia raczej im nie służą. Z gdyńskim przedstawieniem jest dokładnie odwrotnie niż z warszawskim - zabrakło mu właśnie cech widowiska, tym bardziej plenerowego. Kostiumy wydały mi się wyjątkowo brzydkie, gest przypadkowy, a reliefowa scena na piętrze wymusiła płaskie komponowanie przeważnie statycznych obrazów.