Lustro fantastyki
W 1931 roku Bruno Jasieński pisał w swej autobiografii, że ma już gotowy Bal manekinów — sztukę groteskę „wyszydzającą współczesną zachodnią socjaldemokrację”. „Pobudziła mnie do tego — dodaje — nieobecność w naszym repertuarze spektakli wesołych, które by widzowi proletariackiemu dawały możliwości pośmiać się przez dwie godziny z jego wrogów zdrowym, beztroskim śmiechem, dającym rewolucyjny ładunek”.
Minęło już pół wieku od momentu powstania utworu i czas ten udowodnił, że „rewolucyjny” ładunek, zawarty w Balu manekinów dotyczy nie tylko ówczesnej socjaldemokracji, ale i współczesnych czasów, w tym naszej rzeczywistości również. Sztuka zachowała swą ostrą, satyryczną wymowę, wiele kwestii brzmi w niej z niezwykłą wprost aktualnością, co wymownie świadczy o przenikliwości Jasieńskiego w spojrzeniu na systemy partyjne i grożące im wypaczenia.
Jak wiemy Jasieński za swą przenikliwość drogo zapłacił. Niesprawiedliwie oskarżony przez Berię umarł na zesłaniu pod Władywostokiem w 1939 r. Rehabilitowany był pośmiertnie w 1955 roku. Dopiero w 1957 r. Bal manekinów ukazał się w polskim tłumaczeniu (pisany był po rosyjsku). Od tego czasu jego autor – jeden z inicjatorów polskiego futuryzmu – cieszy się niesłabnącą popularnością. Jego poemat pt. Słowo o Jakubie Szeli pierwszy adaptował na scenę Dejmek w 1962 roku, zaś Bal manekinów inscenizowali tacy twórcy jak Jarocki (w kraju i za granicą) czy Warmiński, którego przedstawienie spopularyzowała również telewizja. Łunaczarski określił ten ostatni utwór Jasieńskiego jako „lustro fantastyki odbijające burżuazyjno-socjalistyczny świat, celnie trafiony wesołą pierzastą strzałą”. Rzeczywiście, ogromnie jest błyskotliwa ta fantastyczna sztuka o manekinach, bardziej uczciwych od ludzi. Dowcipna, lekka, zjadliwa stanowi doskonały materiał na dobrą teatralną zabawę.
Grzegorz Mrówczyński przydał pierwiastkowi zabawowemu, tkwiącemu w 1 cz. spektaklu, charakter trochę niesamowity. Wprowadzone przezeń na scenę manekiny są nieludzkie i groźne. Egzekucja człowieka, który śmiał wedrzeć się w ich świat, ma w sobie coś groteskowo-upiornego. Poprzedza ją cały rytuał: zebranie trybunału sędziów, ogłoszenie wyroku. Sceny te, bardzo widowiskowe, pełne są inwencji i mają wiele efektywnych, teatralnych rozwiązań. Stylizacja ruchu manekinów — drewniane, mechaniczne gesty aktorów — wszystko to potęguje nastrój niesamowitej groteski.
Dystans między bytem manekina, a człowieka podkreślany jest umiejętnie w całym spektaklu. W części III, toczącej się w środowisku ludzkim, Marian Puchalski, grający manekina z przyprawioną ludzką głową, zachowa coś z mechanicznych ruchów, pewną sztuczność poruszania się. Jak się okazuje, zachowa również duszę manekina, pod pozorami okrucieństwa mającą w sobie więcej człowieczych cech, niż czereda ludzka, ukazana na balu bankierów. W tych scenach wyróżni się także Ewa Studencka jako Solange Levasin — seksowna żona właściciela fabryki samochodów i kochanka bankiera. Traktuje ona swą dwuznaczną rolę pół żartem, pół serio, z wdziękiem, podkreślając zarówno dystans do machinacji męża (Roman Metzler), jak i kochanka (Kazimierz Kurek).
Dynamika, tempo części I, zapowiadają spektakl ciekawy, wielowymiarowy, ironiczny, może nawet drapieżny. Niestety część II te nadzieje zawodzi. Znika gdzieś dobitność, ostrość zaciera się, a dynamika rozpływa. Dzieje się to za sprawą pewnej nieznacznej zmiany stylu spektaklu. W miejsce drapieżnej groteski zaczyna wkraczać coś na kształt komedii obyczajowej „ze sfer bankierskich”. Peregrynacje tego światka tracą werwę, sytuacje zaczynają się powtarzać, nie wykraczają poza streszczenie fabuły i jakoś nie zmierzają do punktu kulminacyjnego. Żeby ożywić wrażenie Mrówczyński wprowadza niektóre efekty z grubej farsy. Mam tu przede wszystkim na myśli scenę z delegatami (Grzegorz Mrówczyński, Ryszard Pałczyński) mocno przerysowaną i przez to mało zabawną. Reżyser zdaje się zapominać, że dla tego utworu konieczna jest delikatna, wyrafinowana kreska, a widzowi polskiemu nie trzeba wbijać do głowy pewnych aluzji — on dziś i bez tego je podchwyci.
Należy żałować, że Mrówczyński nie wziął pod uwagę powiedzenia Łunaczarskiego o „wesołej pierzastej strzale”, bo tej właśnie — tzn. lekkości, wdzięku, wyrafinowania zabrakło II części omawianego spektaklu. Zabrakło też pointy. Jak wiadomo koniec wieńczy dzieło.