Artykuły

Siedem minut na rowerze

Musisz jedno stracić, by drugie zyskać. Byłabym nieszczęśliwa, gdybym nie mogła grać, ale pierwsze miejsce zajmuje dziś rola mamy.

Katarzyna Kubisiowska: Jak to jest, wrócić do domu po pół roku w Paryżu?

Joanna Kulig: Moja nieobecność w Pol­sce rozpoczęła się wcześniej: w zasadzie od festiwalu w Cannes w 2018 r., gdzie miała premierę Zimna wojna. Potem pół roku w Stanach, dalej trzy tygodnie w Warszawie, wreszcie — sześć miesięcy w Paryżu. To była wielka przygoda, którą zawdzięczam właśnie Zimnej wojnie. Gdy leciałam z Warszawy do Nowego Jorku, miałam proroczy sen, że lecę w ko­smos. I tam wylądowałam.

W serialu The Eddy, który właśnie ma premierę na Netfliksie, grana przez Ciebie Maja, wokalistka jazzowa, słyszy w jednej ze scen, że jest wyjątkową artystką.

Słyszy to od Elliota, szefa zespołu i jed­nocześnie mężczyzny, w którym jest zakochana.

Maja chce się jednak upewnić, czy to, co słyszy, jest prawdą. Znamien­na scena, pokazująca chroniczną niepewność artysty. Ciekawi mnie, kiedy Ty po raz pierwszy usłysza­łaś, że to, co robisz, jest wyjątkowe. Jeszcze w Twoich przedhollywoodzkich czasach?

Śpiewam od dziecka. I na ludziach za­wsze to robiło wrażenie, podobało się, były brawa. Nie miałam kompleksu, że coś jest nie tak. Przeciwnie: widziałam, że dzielę się z innymi tym, co kocham, a oni przyjmują to z entuzjazmem.

Co śpiewałaś?

Deszcz, jesienny deszcz — to np. na akademii w szkole. Ale w domu nie śpie­wałam partyzanckich pieśni, tylko pró­bowałam naśladować Whitney Houston czy Andrzeja Zauchę. Uwielbiałam Czas nas uczy pogody Grażyny Łobaszewskiej. Potem była moda na Kasię Kowal­ską, Edytę Bartosiewicz, Kasię Stankie­wicz i jej Orła cień. No i Piasek, Są lu­dzie, są serca…

Ech…

A Marek, mój najstarszy brat, zaraził mnie Czesławem Niemenem. Uwielbia­łam jego Wspomnienie: „Mimozami jesień się zaczyna…”, ale też Pod papu­gami. Dziwny jest ten świat śpiewa­łam a capella.

To trudny utwór.

Bardzo trudny. A później, gdy zaczęłam edukować się muzycznie, przyszedł czas na świadomą pracę z głosem, by móc wy­konać jeszcze bardziej skomplikowaną etiudę.

Szło mi to mozolnie, miewałam kry­zysy, bałam się, że pewnych rzeczy nie uda mi się wyćwiczyć.

A szkoła aktorska?

Tu z wiarą w siebie było najciężej. W ogóle cała edukacja teatralna jest po­dróżą w głąb, emocjonalnym otwiera­niem w sobie zarówno stron mocnych, jak i słabych. Poznawałam samą siebie, zderzałam się ze sferami psychologicz­nymi, do których nie miałam dostępu w codziennym życiu, człowiek zwykle przecież tak głęboko w sobie nie grzebie.

Żeby nie bolało?

Podam przykład: podczas zajęć trzeba na zawołanie zacząć płakać, bo tego wy­maga scena. Jedna z moich koleżanek z roku powiedziała mi, że umiejscowiła sobie potrzebne dla tego stanu emocje w pewnej części brzucha, i kiedy tylko o tym pomyśli, łzy same napływają jej do oczu. A u mnie, niestety, takie patenty ni­gdy nie działały.

Z czasem nauczyłam się wywoływać emocje poprzez precyzyjną analizę psychologiczną postaci. Jeśli w tę postać uwierzę, to płaczę. Anna Polony, moja mentorka, powtarzała na studiach, że aktor to jest stworzenie, które powinno być szalenie empatyczne: ma umieć wy­obrażać sobie czyjąś sytuację i odczuć ją na własnej skórze.

Czyli musi boleć.

Ze szkoły dobrze pamiętam zajęcia z Beatą Fudalej. To dopiero było łama­nie kręgosłupa, ale jakże przydatne! Be­ata z jednej strony doceniała mój poten­cjał wokalny, ale aktorsko, interpreta­cyjnie, piłowała mnie do bólu, bo ciągle było coś nie tak… Gdy przygotowywałam repertuar Kabaretu Starszych Panów, to z każdej piosenki musiałam wyciągać głęboko ukryte sensy. To znacznie wię­cej niż w przypadku śpiewania w szkole muzycznej. Ale gdy wychodziłam na scenę z konkretnym tematem, zaczynało się prawdziwe aktorstwo i muzyka nabie­rała nowego znaczenia. Potem, podczas jednego z egzaminów końcoworocznych, kiedy zaśpiewałam S.O.S. Przybory i Wasowskiego, każde słowo było prze­pełnione emocją. Pamiętam to do dziś, bo ta emocjonalność zadziałała nie tylko na publiczność, ale na mnie też.

Ten tekst jest wspaniały. Po raz pierwszy S.O.S. w połowie lat 60. wykonała Kalina Jędrusik: „Nasza miłość jest słaba i głodna / Nasza miłość ma lęk miłowania / Nasza miłość tak niegdyś dorodna / Gdy podniebny jej rydwan nas niósł / Ta orlica, ta lwica, ta łania / Niedości­gła, zachłanna i lotna / Dziś gorącym uściskom się wzbrania / Pocałunki nie nęcą jej ust”.

A na trzecim roku studiów już grałam w Starym Teatrze, w spektaklach Mai Kleczewskiej, Mikołaja Grabowskiego, Jana Klaty. To było dla mnie wyróżnie­nie. Wiedziałam, że stojąc z moimi na­uczycielami ze szkoły na scenie będę się uczyła wszystkiego, co w tym zawodzie najważniejsze.

Na czwartym roku zagrałam w fil­mie Środa, czwartek rano, więc bardzo szybko wskoczyłam też w machinę fil­mową. Pozornie wszystko szło po mojej myśli, ale w głębi duszy czułam, że nie je­stem przygotowana na tak wiele.

I w 2008 r. zrezygnowałaś z etatu w Starym. Przestałaś wierzyć w swoje możliwości?

To nie tyle był brak wiary w swoje możliwości, co raczej przeciążenie, kom­pletne zagubienie i niewiedza, w którym kierunku mam podążać. Intuicja podpo­wiadała mi, że to moment, kiedy powin­nam się cofnąć, by złapać perspektywę: oderwać się, zobaczyć, co dalej i czego od siebie samej potrzebuję. Bo ja wtedy w ak­torstwo rzucałam się nałogowo.

Nałogowo?

Bez granic, a to dla psychiki szalenie obciążające. Aktorstwo zaczęło mnie wykańczać.

Przed podjęciem decyzji o rezygnacji z etatu w Starym na kartce wypisałam plusy i minusy. Największym minusem było opuszczenie środowiska: ludzi, któ­rzy byli dla mnie ważni, otoczyli mnie opieką. Ale z drugiej strony było wycisze­nie, potrzebny oddech. Nie byłam jeszcze gotowa na tak intensywną zawodową eksploatację.

A teraz, po nominacji do Oscara Zimnej wojny Pawlikowskiego z Tobą w roli głównej i po szeregu nagród, które odebrałaś, także dla najlepszej aktorki europejskiej?

Teraz płacę cenę za sukces. Pytasz jaką? Na pewno jest to totalna utrata anonimowości. Plus presja, pod której ciężarem musisz podejmować decyzje.

Presja?

O koszcie sukcesu trudno mówić, by to nie zabrzmiało: „O Boże, taka kariera, a ona jeszcze mówi o problemach”.

Tym bardziej powinnaś to wytłuma­czyć.

To sytuacja, w której producenci, agenci oczekują, że pójdziesz za ciosem, że nie bacząc na zmęczenie, na fakt, iż dopiero co urodziłaś, oddasz się nie jed­nemu, ale dwóm, trzem projektom. To presja dziennikarzy, środowiska: czy jej się uda? To propozycje, na które trzeba momentalnie odpowiadać, i świadomość, że każde „nie” wiąże się z dalekosiężnym ryzykiem. I pewnie świetnie bym sobie z tym poradziła, ale to wszystko wyda­rzyło się w najszczególniejszym dla mnie momencie życia — kiedy na świat przyszło moje pierwsze dziecko.

Czy ryzyko polega na tym, że taka szansa może się nie powtórzyć?

Że musisz jedno stracić, by drugie zy­skać. Wiem, że muszę słuchać swojej in­tuicji i nie gubić priorytetów. Teraz naj­ważniejsze jest dla mnie macierzyństwo. Byłabym nieszczęśliwa, gdybym nie mo­gła pracować, ale to rola mamy zajmuje dziś pierwsze miejsce.

I da się to wszystko pogodzić?

Bywało ciężko, ale tak. Casting do The Eddy wygrałam 7 lutego — w dniu ter­minu porodu. Byłam wtedy w Stanach, promowałam Zimną wojnę. Rano 4 lu­tego umówiłam się z reżyserem, Damienem Chazelle’em. Damien był pod wra­żeniem Zimnej wojny, to tam mnie po raz pierwszy zobaczył i pomyślał o mnie w kontekście obsady swojego nowego projektu.

Damien Chazelle to cudowne dziecko kina. Każdy jego film jest artystycz­nym wydarzeniem — i Pierwszy człowiek, i Whiplash, i La la land, musical, za który dostał sześć Oscarów.

Akcja The Eddy toczy się w środo­wisku jazzowym w Paryżu, a sam serial też ma dryg musicalowy. Dlatego warun­kiem obsadowym była muzykalność ak­torów. Każdy musiał na czymś świetnie grać lub śpiewać. Więc zaraz po spotka­niu z Damienem zostałam poproszona o przygotowanie dwóch utworów i na­granie selftape. Chciano mnie sprawdzić w nowoczesnym jazzowym brzmieniu. Pracowałam nad tym dwa dni, jedno­cześnie będąc gotową na to, że w każdej chwili mogę urodzić. Jednak intuicja pod­powiadała mi, że może zamiast się nagry­wać, lepiej byłoby pokazać się na żywo? I tak miało dojść do przesłuchania, które wyznaczono na planowany dzień po­rodu. Powiedziałam, że jeśli mały czło­wiek w brzuchu nie będzie się spieszył, przyjadę.

Na wszelki wypadek spakowaliśmy z mężem do samochodu walizkę „poro­dową” i ruszyliśmy do studia w Holly­wood. A do tego studia prowadzi akurat Aleja Gwiazd. Kroczyłam nią i myślałam sobie: „Ho ho ho, idę na casting Aleją Gwiazd!”. Potem ekipa opowiadała, jakie wrażenie zrobiło na nich wejście z im­petem kobiety w zaawansowanej ciąży z ustami pomalowanymi na czerwono (śmiech). Na pięterku stał fortepian, za­częliśmy grać, ucieszyli się, że płynnie czytam nuty. Był czas na to, by popróbo­wać rozmaite kawałki, zaśpiewałam też po polsku — oczywiście Dwa serduszka. Glen Ballard, kompozytor muzyki do se­rialu i jego pomysłodawca, sześciokrotny laureat Grammy zapytał: „Czy ty jesteś w stanie przygotować czternaście utwo­rów po angielsku na za dwa miesiące?”. Ja: „No jasne, że tak”. A kilka dni później urodziłam Jasia.

Chwilę po porodzie odpoczywałam, potem było rozdanie Oscarów. Minęło le­dwie 10 dni i dzwoni telefon, że koniec odpoczynku i czas zacząć przygotowy­wać utwory. Po godzinie zainstalowano mi w domu keyboard i kolumny, a po dwóch przyjechał Glen ze swoim piani­stą Dannym i zaczęliśmy tę niespodzie­waną przygodę…. z dzieckiem przy piersi.

I?

Kiedy Jaś miał pięć tygodni, produk­cja zarządziła przerzut do Paryża, gdzie mieliśmy kontynuować przygotowania. Jednak po ponad półrocznym pobycie w USA musiałam choć na chwilę wrócić do Polski. Tęskniłam za rodziną, przyjaciółmi, za swoim mieszkaniem. Poza tym trzeba było Jaśka wszystkim przedstawić. Zaproponowałam więc produkcji, żeby dali mi dwa tygodnie, ale jednocześnie, żeby mój muzyczny coach mógł polecieć ze mną. Wszystko, aby nie tracić tej i tak małej ilości czasu. Miałam dobrą intuicję, bo to mnie uratowało.

Jak?

Danny zamieszkał w Warszawie w ho­telu, gdzie została zaaranżowana sala prób — keyboard i mikrofon. Całą stra­tegię miałam perfekcyjnie opracowaną: próby trwały od dziesiątej do czterna­stej, czasami na moment wracałam na nie wieczorem. Moim środkiem trans­portu był rower. Miałam obliczony czas dojazdu: dokładnie siedem minut. Wy­chodziłam z domu, gdy Jaś spał, a gdy był głodny, to teściowa albo moja mama da­wały mi znać: ja na rower, siedem minut i byłam w domu. Karmiłam go i wraca­łam na próbę.

Do czegoś takiego zdolna jest tylko kobieta.

Przez te dwa tygodnie opracowałam siedem utworów. A jak Jaś miał dwa mie­siące, polecieliśmy do Paryża. Tu było ciężej: dojazd na próby zajmował co naj­mniej godzinę, do tego przymiarki, próby aktorskie, nauka tekstu. Nauczenie się skomplikowanej logistyki, łączącej pracę na wysokich obrotach z opieką nad małym dzieckiem, zajęło mi trochę czasu.

Chodziło o to, by było w miarę spo­kojnie. I to mi się udało, z tego jestem dumna. Kiedy zaczęły się zdjęcia, ten rytm mocno już się utrwalił. Przeważnie około drugiej po południu jechałam na plan, kończyłam o drugiej w nocy, wra­całam, dosypiałam do dziewiątej, rano Jaś był z moją mamą lub teściową, po­tem ja się nim zajmowałam. Mogłabym mieć dziecko na planie, ale wołałam to oddzielać: skupić się wyłącznie na pracy i wyłącznie na dziecku, nie mieszać tych sfer.

Ale mówiąc szczerze: jakby mi ktoś drugi raz kazał to zrobić, w życiu bym się nie zgodziła.

Kiedy Patricia Arquette odbierała Oscara za rolę kobiecą w Boyhood, zwróciła się do każdej kobiety, która urodziła dziecko, by w branży fil­mowej powalczyć o równe zarobki z mężczyznami. W tej sferze są ogromne dysproporcje.

Ważna też była akcja #MeToo — po­przez uwrażliwienie na przemocowość zwiększyło się bezpieczeństwo w Los Angeles. Widziałam ostatnio świetny se­rial The Moming Show, opowiadający właśnie o nadużyciach seksualnych. Ten problem pokazany jest tam z różnych perspektyw, także z tej, kiedy #MeToo wykorzystuje się do załatwiania prywat­nych interesów. Co jest o tyle szkodliwe, że cierpią na tym głównie prawdziwe ofiary.

Przekraczanie granic zawsze będzie ro­dzić problemy, zwłaszcza w branży filmo­wej, gdzie z jednej strony reżyser jest dla aktora szefem, mówiącym, co ma zrobić, a z drugiej strony wchodzi z nim w in­tymną relację psychologiczną. Dlatego tak ważne są klarownie wyznaczone za­sady pracy aktora i reżysera, których prze­strzeganie gwarantuje zachowanie rów­nowagi.

To jeszcze zapytam o emocje. Jak to jest: wyrażać je grając w języku an­gielskim i francuskim? Bo po polsku w The Eddy Maja wyraża wyłącz­nie gniew.

Spontaniczne, improwizowane wyra­żanie emocji w obcych językach nie na­leży do rzeczy naturalnych. A gra w tym serialu była mocno oparta na improwiza­cji. Musiałam więc przekroczyć kolejny aktorski próg. Pomagała mi w tym zna­komita francuska coach aktorska — Dany Héricourt. Oprócz tego, że pracowała z ak­torami nad rolą, była też w ścisłym kon­takcie ze scenarzystą i reżyserem. Dbała o spójność scen — zmieniała dialogi, aby brzmiały naturalnie, kiedy np. Elliot grany przez André Hollanda przechodził z angielskiego na francuski, a ktoś inny z francuskiego na arabski. Czuwała nad tym, by nie stworzyć wielokulturowego węzła gordyjskiego, językowego bała­ganu. Gdy ćwiczyłyśmy dialogi, to np. często biegałam lub rzucałam piłką. Cho­dziło o to, żebym była w jakimś ruchu, by mówienie było organiczne, naturalnie ze mnie płynęło, a nie sprowadzało się do poprawnie wyuczonej melodii, dobrze postawionego akcentu i intonacji.

A co z polskimi przekleństwami?

Uznaliśmy, że najbardziej autentyczne będzie, jeśli Maja wpadając w furię zacznie rzucać mięsem w swoim rodzimym języku. W parach, w których kobieta po­chodzi z innego kraju niż jej partner, w skrajnych nerwach zazwyczaj przecho­dzi ona na język ojczysty.

Zdecydowana część obsady The Eddy to naturszczycy.

Zawodowi muzycy. Damien Chazelle miał pomysł, by tę fabułę kręcić metodą dokumentalną: zespół grał na żywo, pra­cowały trzy kamery, nie było potrzeby, by sekwencję powtarzać wielokrotnie. To bardzo pomagało w pracy. A wspo­mniana Dany też świetnie ich prowa­dziła, miała w sobie delikatność, która ich nie zamykała. Muzycy jazzowi poprzez otwartość na improwizację byli też go­towi przyjąć uwagi aktorskie.

Byłam pod wrażeniem, jak oni je reali­zują. Nie jestem pewna, czy to by działało w drugą stronę: gdyby aktor bojący się śpiewać miał do wykonania kilkanaście piosenek.

Opisz na koniec to uczucie, kiedy po porodzie położna kładzie dziecko na brzuchu matki.

Niedowierzanie i radość jeszcze nieuświadamiana, bo byłam mocno znie­czulona. Wstrząs i szał wszystkich emo­cji naraz. A z czasem ta emocjonalna bomba rozkłada się na atomy i pojedyn­czo zaczyna do ciebie docierać, że masz dziecko i jesteś mamą. Pytasz, kiedy do mnie dotarło? Zabrzmi to paradoksalnie, lecz dopiero teraz, w trakcie pandemii, mam prawdziwy urlop macierzyński. Je­stem z Jankiem dzień w dzień już siódmy tydzień, nikt nic ode mnie nie chce, nikt nie dzwoni.

Ksiądz Wojtek Drozdowicz z warszaw­skiej parafii na Bielanach powiedział, że mamy teraz przymusowe rekolekcje. Rze­czywiście, bez naszej woli musieliśmy zwolnić i zsynchronizować się z rytmem natury. Zdaliśmy sobie sprawę, jak bezkarnie wyeksploatowaliśmy naszą pla­netę. Nagle fakt, że człowiek ma kawałek ogródka koło domu, okazuje się najwięk­szym przywilejem i szczęściem: widzi zieleń, drzewa, kwiaty… Prawdziwie koi go przyroda.

Po tym wszystkim podzielimy nasze życie na przedpandemiczne i popandemiczne. Ostatnio wyjęłam kalendarz, w którym jeszcze przed ogłoszeniem pandemii zapisałam swoje plany na tę wiosnę. Te zapiski czytałam wczoraj mę­żowi, i tylko śmialiśmy się pod nosem. Możemy sobie planować…

*

Joanna Kulig (ur. 1982 w Muszynce) jest aktorką. Po nieudanych egzaminach do Instytutu Jazzu w Katowicach dostała się za drugim razem na Wydział Wokalno-Aktorski w krakowskiej PWST. W teatrze debiutowała w Śnie nocy letniej w reżyserii Mai Kleczewskiej. W filmie zagrała m.in. w Sponsoringu Małgorzaty Szumowskiej, Klerze Wojciecha Smarzowskiego, 7 uczuciach Marka Koterskiego. Za rolę w Zimnej wojnie w reżyserii Pawła Pawlikowskiego otrzymała Europejską Nagrodę Filmową dla najlepszej aktorki. 8 maja na Netfliksie, internetowej platformie filmowej, odbędzie się premiera serialu The Eddy z jej udziałem.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji