Artykuły

Opinie niebohaterskie

To, czego dopuścili się Trybunał Konstytucyjny pod rękę z Kościołem, jest wyrazem pogardy do kobiet i stanowi pogrzeb praw człowieka w Polsce. Pożałują.

Katarzyna Kubisiowska: Opowie Pani o swojej fuksówce?

Dorota Segda: Niechętnie.

Dlaczego?

Nie chciałabym składać donosu na śro­dowisko, które nie jest ani lepsze, ani gor­sze niż całe społeczeństwo, ale jest moje.

Jako rektor Akademii Sztuk Teatral­nych w Krakowie zakazała Pani fuksówki w tym roku.

Kilkaset lat temu studenckie otrzęsiny polegały na tym, że rzucało się studentem do góry, z kilku metrów spadał na ziemię i niejednokrotnie poważnie uszkadzał so­bie narządy wewnętrzne. Za moich cza­sów nie dochodziło już do takiego natę­żenia fizycznej przemocy. Ostatnimi laty w Krakowie fuksówki wyglądały w ten sposób, że starsi studenci bardziej uda­wali gnębienie młodszych, niż robili to naprawdę. To była zabawa służąca inte­gracji studentów, ale i temu, by im uprzy­tomnić, że muszą być twardzi.

Twardzi, by wykonywać ten zawód?

Prawda jest też taka, że każdy tej twar­dości musi uczyć się na własnych doświadczeniach.

No a ta Pani fuksówka?

Pewnie jak każdy młody człowiek, który nie miał w domu żadnych trady­cji teatralnych, dowiedziałam się, że ist­nieje taki rytuał, dopiero gdy zaczęłam studiować, czyli miałam 18 lat. I choć je­stem osobą dość asertywną, nie przyszło mi do głowy, że mogę powiedzieć: „Spa­daj, nie mam ochoty się w to bawić”. Dziś mówienia „nie” uczę studentów pierw­szego roku. A w październiku, w przemówieniu inaugurującym rok akade­micki, powiedziałam, że fuksówka nie jest potrzebna, by zostać aktorem. Jeżeli się ona komuś nie podoba, to nie bierze w niej udziału. Od tego roku zabroniłam jej w ogóle, bo w grupie zawsze może znaleźć się ktoś, kto tzw. pozycję wykorzysta w celu upokarzania drugiego.

A ja podczas studiów, choć nie miesz­kałam w akademiku, w którym działy się najgorsze rzeczy — zimne prysznice i nocne kwarcówki — mimo wszystko doświadczy­łam przemocy w murach szkoły. Koledzy z roku wyżej schwytali mnie na korytarzu i w lampach, jak na UB, w chamski sposób obrażali mnie mówiąc nieprzyjemne rze­czy dotyczące mojego wyglądu.

To jest właśnie ta kwarcówka?

A ja stałam jak to cielę i słuchałam. Po­tem nigdy już z tymi ludźmi nie chciałam mieć nic wspólnego. Znamienne, że ci najbardziej opresyjni byli mniej uta­lentowani, słuch o nich szybko zaginął, być może przemocą kompensowali sobie braki. A pomieszanie kompleksu wyższości z kompleksem niższości daje najgroźniejszą miksturę.

Była Pani asertywna, ale jednocze­śnie nie umiała powiedzieć „nie”.

Sama nie wiem, dlaczego.

Byłyśmy uczone, że „nie” w ustach kobiety brzmi fatalnie — może dlatego?

Opowiem taką sytuację: jestem młodziusieńką aktorką i gram główną rolę w filmie węgierskim Mój XX wiek. Partneruje mi gwiazdor kina radziec­kiego. Mówił o sobie „istoria sowietskogo kina”. Wtedy doświadczyłam MeToo — do dziś nie chce mi się wierzyć w to, że nie poszłam do producenta i nie powiedzia­łam, że jeżeli jeszcze raz ten facet mnie do­tknie, to schodzę z planu i nie wracam.

To był rok 1988. Ne mówiło się jeszcze o MeToo.

Pamiętam dobrze to poczucie osamot­nienia. Musiałam pływać w głębokiej wo­dzie, w ogóle nie umiejąc pływać. Wszy­scy mówili po węgiersku, a ja komunikowałam się za pośrednictwem tłumaczki, z którą nie miałam najlepszego kontaktu. Nie dostałam od niej wsparcia, ale też jej o nie stanowczo nie poprosiłam.

Zdjęcia odbywały się w Budapeszcie. Oczywiście tego aktora waliłam po ła­pach i po mordzie, lecz niewiele to da­wało. Czego on nie wyprawiał: wdzierał się przez okno do willi, w której miesz­kałam. Właściciele posiadłości, małżeń­stwo Węgrów, nie mówili w żadnym in­nym języku i nie reagowali na to, co się dzieje. Może sądzili, że to normalne oby­czaje między aktorami — rozgrywki męsko-damskie na planach filmowych.

Jak to Pani zniosła?

Jestem z pokolenia o wiele bardziej za­hartowanego niż te młodsze. Byłam har­cerką, jeździłam na obozy i na kolonie, z których wracałam z wszami. Dzięki tym doświadczeniom zdobyłam odpor­ność — mam trochę grubszą skórę, będąc jednocześnie osobą wrażliwą.

Ale muszę jeszcze powiedzieć o jednej osobie, niezmiernie empatycznej — wspa­niałej Ildikó Enyedi, reżyserce filmu Mój XX wiek, całkiem niedawno nominowa­nej do Oscara za Duszę i ciało. Z Ildikó spotkałam się dwa lata temu na festiwalu Nowe Horyzonty i po raz pierwszy po 30 latach opowiedziałam jej, co się działo na planie. Ildikó, feministka, była wstrzą­śnięta, że nic o tym nie wiedziała.

Większość kobiet milczy na ten temat przez dekady, a nawet przez całe życie.

Gdy zaczęła się era MeToo i studenci za­dali mi pytanie, czy sama kiedyś doświadczyłam na planie tej formy przemocy, naj­pierw zaprzeczyłam, a dopiero po kilku dniach wróciła pamięć tamtych dni. Ale…

Zawahała się Pani…

Jednocześnie dość przerażona jestem tym, że MeToo ma drugi biegun skraj­ności. Kolega grający w filmie polsko- amerykańskim opowiadał, że podpi­sując umowę dotyczącą relacji damsko-męskich na planie rozglądał się, czy nie ma ukrytej kamery. Według tej umowy skomplementować koleżankę, że ład­nie wygląda, to jest właściwie sprawa do sądu. Boję się, że nasze życie stanie się smutne, gdy poprawność polityczna osiągnie jeszcze wyższy poziom absurdu. W czasie inauguracji roku szkolnego po­wiedziałam: „Jeżeli ktoś z państwa będzie miał ochotę mi powiedzieć, że ładnie wy­glądam, będzie mi bardzo miło”. Dlaczego nie możemy się w tym wszystkim zacho­wywać zwyczajnie?

Bo kobiety odreagowują to milcze­nie, którego i Pani zaznała.

Na uczelni wprowadziłam procedury antymobbingowe, min. do dyspozycji studentów jest rzecznik ds. etyki. Jednocze­śnie zauważam emocjonalną niedojrzałość młodych ludzi — zdarza się, że nakrę­cają histerię. Idzie się na imprezę na której, wiadomo, jest alkohol, kolega powie coś, co dla dziewczyny jest nie do przyjęcia, więc ona natychmiast zgłasza się o pomoc do rzecznika ds. etyki. Może mogłaby jed­nak najpierw powiedzieć: „odczep się!”? Mówię o prywatnych relacjach w grupie studentów, nie o pracy w Akademii!

A pamięta Pani chwilę, gdy po raz pierwszy weszła jako młodziutka aktorka do teatralnej garderoby?

Mam 21 lat, jestem jeszcze studentką, gram Sonię w Zbrodni i karze, starsi ko­ledzy ze Starego Teatru przyjmują mnie z czułością.

Kto szczególnie?

Ania Dymna, Ewa Lassek, Teresa Budzisz-Krzyżanowska, Jurek Bińczycki, Ju­rek Trela, Jurek Radziwiłowicz, Krzysiu Globisz… Weszłam do raju.

A w damskiej garderobie nie istniała hierarchiczność?

Hierarchiczność polegała tylko na tym, że ja podziwiałam i kochałam starsze aktorki, a one mnie też kochały i hołubiły. Zaznałam od ludzi z zespołu wyłącz­nie dobrych rzeczy i bardzo o to dbam, by dziś w podobny sposób przyjmować młodszych kolegów.

Anna Dymna czego konkretnie Panią nauczyła?

Malować się, bo ja nawet nie umiałam rzęs sobie zrobić. Płatonow reżysero­wany przez Filipa Bajona był pierwszym spektaklem, który grałam na dużej sce­nie, i wtedy z Anią mnóstwo czasu spędzi­łyśmy w garderobie. Ania wspominała, jak przyjmowała ją do zespołu Zofia Jaro­szewska. Wielka aktorka. Siedząc w gar­derobie mówiła do niej, że pamięta sie­bie w tym lustrze, gdy była młoda. „Zoba­czysz, miną lata, będziesz się jeszcze bar­dziej denerwowała przed każdą premierą, bo wtedy odpowiedzialność jest większa i oczekiwania wobec ciebie coraz więk­sze”. Jaroszewska powiedziała to Dym­nej, Ania mnie, a ja teraz to samo mówię młodszym aktorkom.

A co Pani myśli, siedząc dziś przed lustrem w garderobie?

Śmieję się z przemijania.

Naprawdę Pani się śmieje?

Gram Julcię w Pannach z Wilka w re­żyserii Agnieszki Glińskiej, cały ten spek­takl jest o przemijaniu. Mówię tam mo­nolog, który jest skonstruowany z frag­mentów prozy Jarosława Iwaszkiewi­cza i Virginii Woolf. Pierwsze jego słowa brzmią: „Nie jestem już młoda…”. Sie­dząca przed lustrem kobieta zastanawia się, czym jest przemijanie i czym może być śmierć. Ten monolog sporo mnie kosztuje. Choć prywatnie nie pochylam się szczególnie nad upływem czasu, nie spędza mi on snu z powiek. A jednak gdy mówię o czasie słowami Virginii Woolf, zaczyna mnie to boleśnie dotykać.

Co szczególnie?

W tym monologu padają zdania: „Zlę­kłam się tylko na chwilę, zanim zdą­żyłam się przygotować na swój widok, a przecież zawsze to robię”. Gdy porów­nuję się do swojego wizerunku na ekra­nie, to — nie ukrywam — robi to na mnie wrażenie. Człowiek ma jednak lepsze wyobrażenie siebie, a ekran jest okrutny — obnaża upływ czasu.

I tęskni Pani za sobą w młodości?

Za młodością to nie, lecz 35 lat mogła­bym zachować nawet na długo. Ale nie narzekam jako aktorka. W teatrze minął czas, gdy najpierw grało się córkę lub siostrę, a od pewnego wieku wyłącznie ciocię czy mamę. I to były role drugoplanowe. Teraz gram w sztukach Pawła Demirskiego, u którego, niezależnie od wieku, każdy aktor i aktorka są równoprawni. W Triumfie woli jestem np. Kathrine Switzer — pierwszą kobietą biorącą udział w maratonie bostońskim. Udało się jej to tylko dlatego, że podczas rejestracji podała inicjały oraz nazwisko — K.V. Switzer, wiec organizatorzy myśleli, że jest mężczyzną. A działo się to niedawno, pod koniec lat 60. Próbowano ją zepchnąć z trasy, ale mężczyźni biegnący obok otoczyli ją kor­donem i tak biegli razem 40 kilometrów! Zawsze mam ciary, jak to opowiadam.

Kiedy jestem na scenie, nie widzę sie­bie. W filmie aktorka musi się konfron­tować ze sobą na ekranie. Inna rzecz, że teraz w filmie gram mało.

Ale gdy w Faustynie zagrała Pani tytułową rolę, Danuta Szaflarska, która w filmie Jerzego Łukaszewicza wcieliła się w postać siostry Feliksy, w jednym z wywiadów powiedzia­ła, że przyszłością kina jest Dorota Segda, z której emanuje niezwykłe światło.

A myśmy się nawet z panią Danutą na planie nie spotkały. Ona była fenome­nem, który zdarza się raz na kilka poko­leń. Kiedy to mówiła, była już wiekową damą polskiego kina, wtedy dziwnie za­pomnianą. Minęło prawie dziesięć lat, a ona dopiero zaczęła być rozchwyty­wana, po dziewięćdziesiątce grała fanta­styczne role w filmie i w teatrze — m.in. w Żarze na podstawie Sándora Máraiego.

Wtedy gdy tak pięknie o mnie publicz­nie powiedziała, wzruszona napisałam do niej liścik z podziękowaniami i wysła­łam do Teatru Współczesnego. I znowu minęło ileś lat, spotykam w Warszawie córkę pani Danuty, i córka mi mówi, że ten mój liścik bardzo mamę ucieszył.

Bo dobre słowo działa w obie strony.

I jeszcze jeden niezwykły gest podzi­wianej przeze mnie Ewy Lassek. To były czasy studenckie, Lassek była wykładow­czynią. Na szkolnym korytarzu wyłoniła się z ciemności, podeszła do mnie i tym swoim drapieżnym głosem powiedziała, jednocześnie delikatnie dotykając mojej twarzy: „Ty jesteś taki słowiański Joas”. Bo na pierwszym roku wyglądałam jak 14-letni chłopczyk, miałam króciutkie jasne włosy. I proszę sobie wyobrazić, że już po trzydziestce zagrałam Joasa w Sę­dziach reżyserowanych przez Jerzego Grzegorzewskiego. Zawsze będę miała przed oczyma Ewę Lassek, która mnie naznaczyła do zagrania tej roli.

A czy ludzie piszą do Pani listy?

Piszą. Ale odpisuję tylko na wyjątkowe.

Czyli które?

Jedna z moich najbliższych przyjació­łek to kobieta, która się we mnie zako­chała jako idolce. Byłam wtedy bardzo młodą aktorką, a ona jeszcze licealistką. I pisała do mnie tak poruszające listy, że najpierw jej odpisałam, a potem się z nią spotkałam i tak, krok po kroku, jest dziś jednym z najbliższych mi ludzi.

Co jeszcze ludzie piszą? Świat stał się toporniejszy, co również przełożyło się na pisanie listów. Najczęstszy szablon: „Pani grała w serialu, jestem Pani fanem, pro­szę mi podpisać zdjęcia” i w kopercie jest plik fotosów. Na takie listy nie odpisuję. Zauważyłam też, że jestem patronką nie­szczęśliwych miłości. Kiedyś opowiedziałam o trudnym etapie związku z moim mężem i przez co musieliśmy przejść, by w końcu szczęśliwie ułożyło się na­sze wspólne życie. I teraz dziewczyny, które mają ukochanych pozostających w innych związkach, piszą do mnie listy, gdzie otwierają serce rozdarte na kawałki, bo wiedzą, że ja to zrozumiem. Na takie li­sty też odpisuję.

Co Pani odpisuje?

Cóż mogę odpisać? „Trzymaj się, dziew­czyno, co ma być, to będzie, ale walcz o swoje szczęście .

Przychodzą też listy z prośbami. Ktoś pisze, że jestem bogata, mam dużo garde­roby i noszę ten sam rozmiar, więc prosi, bym swoje rzeczy przysyłała na podany adres. Są też dramatyczne prośby o pie­niądze, a do koperty włożony jest odci­nek emerytury albo wyciąg z raty kre­dytu, który trzeba spłacać.

Ostatnio jako aktorka-rektorka otrzy­muję epistoły od pewnego zaangażowa­nego środowiska krakowskiego z zapy­taniem, dlaczego na froncie uczelni jest wywieszona tęczowa flaga, która ma po­noć obrażać dzieci. Albo jakiś pan napisał wzburzony, że w naszej szkole każemy rozbierać się do naga — ktoś mu taką informację przekazał. Napisał, że podobne praktyki stosowano w obozach koncentracyjnych — naziści kazali rozbierać się więźniarkom. Nie wiem, co taki człowiek ma w głowie, żeby podobne rzeczy wy­myślać.

Przerażające.

Ciekawe jest też to, że ostatnimi laty, jeśli ludzie podchodzą do mnie na ulicy, to przede wszystkim po to, by gratulować mi gotowości do wyrażania opinii na te­maty społeczne, w ogóle światopoglą­dowe. Mówią: „Podziwiam panią za od­wagę”. I muszę powiedzieć, bez cienia fał­szywej skromności, że to mnie przeraża.

Co?

Że żyjemy w czasach, w których wyra­żenie swojej opinii uznawane jest za bohaterstwo.

Publicznie powiedziała Pani kiedyś o nieudanych próbach in vitro.

Latami do tego dojrzewałam. Czułam, że pójdzie za tym fala hejtu — nie chciało mi się tego znosić. A teraz na hejt zobo­jętniałam. Czym jest fala hejtu wobec tych dziesiątek, setek, tysięcy nieszczęśli­wych kobiet, którym w Polsce odmawia się prawa do macierzyństwa? W kraju, w którym tak bardzo nie szanuje się życia już poczętego, a jednocześnie zmusza ko­biety do rodzenia zdeformowanych pło­dów tylko po to, żeby je ochrzcić i niech umierają. Dlaczego wyrzuca się z Sejmu matki osób niepełnosprawnych, a pań­stwo odmawia im godnej pomocy finan­sowej?

A Pani prywatne doświadczenie?

Nie wiem, ile równowartości drogich samochodów wydałam na in vitro w Pol­sce i za granicą, ale wiem, ile to kosztuje emocjonalne. I jeśli ktoś twierdzi, że to jest przywilej, a nawet zachcianka bo­gatego, to nie ma rozumu i serca. Moja przyjaciółka, która mieszka w Nowym Jorku, poddała się in vitro i dziś jest mamą 16-latka. Tyle samo ją to kosztowało, ile mnie, ale dzięki niej wiem, jakie za tym idzie szczęście, miłość, spełnienie. Od­mawianie parom możliwości in vitro jest niemoralne. W końcu wygaśnie gatunek ludzki, bo bezpłodnych par jest coraz więcej i więcej. Jeśli Pan Bóg jest i chce, by człowiek istniał, to z tego powodu wymyślił in vitro.

Piekielnie to wszystko trudne.

Zrobiliśmy z mężem wszystko, co w naszej mocy, by potem nie żałować tego, że nie próbowaliśmy.

Gdy w 2016 r. została Pani wybrana rektorem i odbywała się inaugura­cja roku akademickiego, a w ten sam dzień został zorganizowany Czarny Marsz — protest przeciw ustawie cał­kowicie zakazującej aborcji — Pani na znak solidarności z kobietami zamiast gronostajów założyła czarny kołnierz.

Zrobiłam to również dlatego, by stu­dentki i pracownice uczelni nie miały dylematu, czy po inauguracji mają zo­stać na zajęciach czy iść na Czarny Marsz. Zarządziłam godziny rektorskie i w ten sposób zamanifestowałam solidarność z wszystkimi kobietami walczącymi o swoje prawa. Przy okazji na zawsze zre­zygnowałam z gronostajów, nawet jeśli udawały je martwe króliki.

Gdyby teraz była inauguracja, wywiesi­łabym czarną flagę. To, czego dopuścili się Trybunał Konstytucyjny pod rękę z Ko­ściołem, stanowi pogrzeb praw człowieka w Polsce. To wyraz takiej pogardy i niena­wiści w stosunku do kobiet, że pożałują tego, mam nadzieję. Siła jest kobietą. Co ma wspólnego Jezus z nietolerancją wo­bec osób LGBT, z tą aborcyjną hipokryzją i patriarchatem?

Kiedy obejrzałam film Aleksandry Po­toczek o ks. Adamie Bonieckim, popłaka­łam się ze wzruszenia i z rozpaczy. Miło, że mogę to powiedzieć w „Tygodniku”. Dlaczego takich ludzi jest tak mało? Dla­czego katolicyzm w Polsce wylądował w Radiu Maryja? Dlaczego miłosierdzie zastąpiono pychą? Ja z takim Kościołem, wypranym z chrześcijaństwa, nie chcę mieć nic wspólnego.

Już wtedy, gdy poparłam czarny pro­test, wielu osobom to się nie spodobało. Dlaczego jednak miałabym się tym przej­mować?

Ani trochę?

Przejmuję się, kiedy to zaczyna doty­kać finansów uczelni, kiedy widzę, że nieprzychylność władzy bierze się z tego, że mam tzw. odwagę wypowiedzieć zda­nie. I wziąć słabszego w obronę, choćby w symboliczny sposób, jak wywieszając tęczową flagę. Uważam, że przemilczanie sprawy to zwyczajny akt tchórzostwa. Ale to nie zmienia faktu, że nie mogę po­wiedzieć i zrobić tego wszystkiego, co bym chciała, ponieważ jestem odpowie­dzialna za 500 studentów i za drugie tyle pracowników uczelni. Dlatego coraz czę­ściej gryzę się w język.

Jest Pani jedną z dwunastu kobiet na stanowisku rektora publicznej uczelni.

Ludzie władzy z jednej strony lubią się „podeprzeć” aktorką i publicznie wypowiedzieć jej nazwisko, żeby było wiadomo, że jesteśmy w dobrej relacji. A jednocześnie jest to podszyte pewnym pobłażaniem, jakby mówili o swoim wyobrażeniu miłej blondynki, a nie o pani rektor. Nie powiedzieliby w ten sposób o panu rektorze. Natomiast ze strony rektorów krakowskich doświad­czyłam samych dobrych rzeczy, tu nie ma cienia pobłażania, jest szacunek i partnerstwo.

I obowiązki rektora nie zasysają Pani czasu przeznaczonego na aktor­stwo?

Co to za rektor szkoły teatralnej, który nie gra? Rektor musi chodzić po ziemi — wiedzieć, co się dzieje w teatrze i w fil­mie.

Choć funkcję rektora objęłam w bardzo trudnych warunkach. Wchodziła wtedy w życie reforma ministra Jarosława Gowina, pisano nową ustawę o szkolnic­twie wyższym, toczyła się walka o pozy­cję uczelni artystycznych, w tym teatral­nych. Trzeba było wymyślić nowe prze­pisy i statut — no„ koszmar. Nienawidzę czytać regulaminów i instrukcji obsługi, kompletnie się do tego nie nadaję. A dla AST to zrobiłam.

Teraz parę razy znowu ugryzę się w ję­zyk. Mogę powiedzieć tyle: kiedy już pewne rzeczy zostały rozwiązane, kiedy zreformowałam zamiejscowe wydziały Akademii — bo w praktyce jestem rekto­rem w trzech miastach, Krakowie, Wro­cławiu i Bytomiu — na to wszystko przy­chodzi pandemia, coś, czego człowiek sam by nie wymyślił.

Co ona zmieniła w Pani pracy?

O ile te wszystkie najtrudniejsze rze­czy robiłam po to, by mieć satysfakcję, że udało się naprawić to, co popsute, o tyle teraz z dnia na dzień pogrążam się w coraz większej frustracji. Co wymy­ślę, to już nazajutrz muszę weryfikować. Walczę o to, by przynajmniej garstka studentów pracowała naprawdę, czyli na scenie. Ale jeden przypadek choroby albo samo zetknięcie się z kimś zaka­żonym wysyła całe grupy studentów i pedagogów na izolację. To jest ciężkie, pomimo że cały zeszły semestr odbył się zdalnie. Błyskawicznie wdrożyłam zdalne nauczanie, ale najpierw trzeba było wszystko zorganizować — przecież myśmy nigdy wcześniej nie uczyli ak­torstwa przez ekran komputera czy ko­mórki.

I jakie są dziś efekty?

Powstały wspaniałe spektakle, jestem wzruszona, kiedy o tym mówię. To do­wód na to, ile w studentach jest pasji, a w pedagogach kreatywnej mocy. Na stronie uczelni można zobaczyć We­sele, egzamin moich studentów — na­macalny dowód na to, że sztuka może powstawać w trudnych warunkach. Ja siedzę przed komputerem w Krakowie, Panna Młoda w Stargardzie Szczeciń­skim, Pan Młody w Białymstoku, Cho­choł na Podlasiu, czyli każdy w zupełnie innej części Polski. I powstaje Wesele Online — aktualne, jak zawsze. Są w nim prawdziwe emocje i autentyczny dialog skrzący się humorem.

Kiedyś Stanisław Barańczak specjalnie dla Andrzeja Wajdy przetłumaczył Hamleta, a potem zobaczył Panią na scenie jako Ofelię. I tak chciał, by Pani zagrała Julię, że zrobił przekład Romea i Julii. Nie zagrała Pani.

Zaczęłyśmy naszą rozmowę od tego, że w aktorstwie trzeba być twardym. Ostat­nio sama zostałam fatalnie potraktowana przez producenta. Przygotowywałam się do roli, o której marzyłam, PISF dał nawet pieniądze na podstawie scen, w których zagrałam. A w przeddzień zdjęć dowie­działam się, że tego już nie gram ja, rolę dostała inna aktorka. Znajomi reżyserzy twierdzą, że stało się tak z powodu kopro­dukcji TYP, która przestała mnie lubić. Nie wiem, jak jest naprawdę, może byłam za mało zdolna.

I?

I chwilę jest przykro, a potem działam dalej. Takie sytuacje zdarzają się wszyst­kim aktorkom na świecie. Powtarzam stu­dentkom, że dopóki nie stoimy na planie, nie mamy podpisanej umowy, wszystko może wywrócić się do góry nogami.

Ale czy nie żałuje Pani roli Julii?

Dwukrotnie ze studentami wystawi­łam Romea i Julię właśnie w tłumacze­niu Barańczaka. Więc ten tekst niosę da­lej w teatralny świat. Zagrałam tyle cu­downych ról, o których nigdy nie ma­rzyłam, a nie zagrałam Julii. Przecież w życiu zawsze coś nie wychodzi. Ale za to mam listy od Barańczaka. W tym za­wodzie trzeba mieć bardzo dużo szczę­ścia i ja go doświadczyłam. Wolę trzy­mać się tego, co dobre, a nie rozpamięty­wać porażki — to byłaby równia pochyła i czysta destrukcja. Przecież tyle rzeczy przede mną!

*

Dorota Segda (ur. 1966) jest aktorką teatralną i filmową, wykładowczynią Akademii Sztuk Teatralnych im. Stanisława Wyspiańskiego w Krakowie i jej rektorem w kadencjach 2016-20 oraz 2020-24. Występowała w spektaklach m.in. Jerzego Jarockiego, Jerzego Grzegorzewskiego, Jana Klaty i Moniki Strzępki. Zagrała w wielu filmach i serialach. 

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji