Apetyt na życie
Razem od 18 lat. Grażyna Wolszczak — aktorka i producentka. Cezary Harasimowicz — pisarz i scenarzysta. W tearze wystawiają właśnie kolejne wspólne przedstawienie. W życiu potrafią cieszyć się każdym dniem.
Newsweek: Dzień po 60. urodzinach założyła pani koszulkę z napisem „Say yes to new adventures”.
Grażyna Wolszczak: Mam jeszcze parę takich afirmacyjnych gadżetów. Na przykład kartkę z frunącymi studolarówkami i napisem: „Spokojnie, już lecą do ciebie!”. Chodzi o to, żeby cały czas mobilizować się do życia. Bo jak nie, to co pozostanie? Walnąć się na kanapie? Ile można tak leżeć?
Cezary Harasymowicz: Jak trafi się dobry serial, to troszkę można.
Macie apetyt na życie?
G.W.: Słowo „emerytura” zawsze wywoływało u mnie zimny dreszcz na plecach. Gdy próbowałam wyobrazić sobie ten stan, wpadałam w panikę. Pod tym względem wzorcem z Sevres jest dla mnie koleżanka po fachu, Krystyna Feldman, która zmarła w styczniu, a w grudniu miała jeszcze premierę. I prof. Władysław Bartoszewski, który odszedł tak, jak żył — w biegu. Zawsze mnóstwo spraw do załatwienia i zawsze misyjnych. Wiedział, po co źyje.
C.H.: Jako twórca nie myślę o emeryturze, bo będę miał minimalną. Na szczęście uprawiam zawód, w którym — jeśli tylko mózg będzie funkcjonował — można pracować do śmierci. Pochodzę z bardzo żywotnej rodziny. Mama pracowała do 84. roku życia, do tego czasu prowadziła też samochód. Oczywiście mam świadomość, że nadejdzie moment, gdy trzeba będzie zwolnić, ale na razie o tym nie myślę.
Emerytura to tylko lęk przed degradację finansową?
G.W.: Oboje doświadczyliśmy starzenia się naszych rodziców. I moja obserwacja była taka: życie to ruch, bezruch to umieranie. Stan emerycki oznacza dla mnie coraz wolniejsze obracanie się kółek w skomplikowanym mechanizmie życia, aż do całkowitego zatrzymania. Dlatego paradoksalnie im człowiek starszy, tym bardziej powinien się ruszać. I fizycznie, i intelektualnie. Utrzymywać mózg i ciało w stałej aktywności.
Dzień bez ruchu to dzień stracony?
G.W.: Człowiek nie jest stworzony do siedzenia przed telewizorem, tylko do ciężkiej roboty. Mamy to w genach i trzeba pielęgnować ten dar, a nie ulegać cywilizacyjnym pokusom zleniwienia: samochód, komputer, kanapa….. Żyjemy w takich czasach i w takim miejscu na Ziemi, że każdy może znaleźć aktywność sprawiającą mu frajdę.
C.W.: Staram się ruszać.
G.W.: Nie starasz się, tylko się ruszasz. Czarek codziennie jest na kijach albo na rowerze. Ja różnie. Joga była dla mnie ucieczką od pocenia się i dyszenia, z którymi kojarzyło mi się bieganie. Nie mówiąc o monotonii i nudzie bieżni. I odkryłam spinning rowerowy, gdzie trener cały czas wyznacza nowe zadania i można odnaleźć przyjemność z przekraczania granic fizycznego zmęczenia.
C.H.: Gdy zdarza się dzień bez ruchu, od razu pojawiają się straszne wyrzuty sumienia. Poczucie, że szkodzę samemu sobie. Ruch to uzależnienie. Wydzielają się endorfiny, po ćwiczeniach czujesz się lepiej — nie tylko fizycznie.
G.W.: Mam dokładnie to samo.
Przyjemność z tej aktywności nie jest podszyta lękiem przed starzeniem się?
G.W.: Przed degradacją. To ciągły wyścig z czasem. Próbujemy nie dać się przegonić.
C.H.: Metafizyczny strach może nawet nie przed samą śmiercią, ale przed zniedołężnieniem jest dla nas świeżym doświadczeniem. Moja mama zmarła dwa lata temu w wieku 96 lat. Można powiedzieć: piękny wiek, ale ostatni okres pogłębiającej się bezradności, niedowładu fizycznego, a czasami i umysłowego, był bardzo trudny.
G.W.: Mam tatę po udarach. Jest setną częścią siebie. Czasem jeszcze w nim odnajduję echo tego, jakim go pamiętam, ale to nie ten sam człowiek. Wózek, demencja. Powoli oswajam się z jego stanem, lecz pierwsze tygodnie to był zacisk na gardle, ilekroć na niego spojrzałam. Dlatego sobie powtarzam: ruszaj się i myśl! Nawet gdy jesteś przemęczona i padasz z nóg, działaj, bo wtedy wiesz, że żyjesz. Gdy powiesz: wszystko już wiem, wszystko przeżyłam, to będzie koniec.
C.H.: Ciekawość życia, otwartość na nowe to napęd życiowy.
„Bo najfajniejsze w życiu jest to, czego nie wiemy, a co się może wydarzyć”?
C.H.: Dokładnie tak.
To cytat z pana książki Uśmiech.
C.H.: Naprawdę? Taki jestem mądry? (śmiech)
G.W.: Dziecięca ciekawość to podstawa młodości mentalnej.
C.H.: W moim zawodzie jest coś takiego, że ciągle czuję się debiutantem. Każdy tekst, który piszę, jest jak otwieranie nowych drzwi, co daje poczucie, że wszystko jeszcze przede mną.
Teraz cytat z pani: „Świadomość, że czas się kurczy, powoduje pazerność na życie, żeby wyciągnąć z tego czasu, który pozostał, maksymalnie dużo”.
G.W.: Muszę się ze sobą zgodzić. Właśnie między innymi z tego powodu założyłam z Asią Glińską pięć lat temu fundację Garnizon Sztuki. Odważyłam się, bo łypiąc zazdrosnym oczkiem na Krysię Jandę czy Michała Żebrowskiego, doszłam do wniosku, że też chcę robić teatr z misją, dając jednocześnie ludziom rozrywkę. Musimy robić komercję, bo nie dostajemy dotacji, ale komercja nie musi oznaczać rozrywki dla idiotów. Opowiadamy o ważnych rzeczach komediowym językiem. Prowadzenie własnego przedsięwzięcia teatralnego to droga przez mękę, nieustanne gaszenie pożarów, ale gdy się już uda, to jest jak z dzieckiem, na które patrzymy i mówimy sobie w duchu: wow, ono jest moje, takie pięknie, takie mądre, jestem dumna.
W miniony weekend na scenie Teatru Imka obyła się wasza wspólna premiera. Pan jest autorem tekstu, pani w spektaklu gra i go produkuje.
G.W.: Posiadanie w domu autora to bezcenny luksus. Można tekst zamówić i go przegadać. Same plusy to spektakl o samotności, która jest jednym z najistotniejszych doświadczeń, a w czasach wirtualnej rzeczywistości, gdy okazuje się, że znajomi z Facebooka nie są do końca tym, o co nam w życiu chodzi, to historia szczególnie aktualna. Bohaterką jest kobieta czterdziestoletnia, która nagle się orientuje, że nie ma faceta, nie ma dziecka, a zegar biologiczny tyka. I zaczyna robić paniczne ruchy. Dotychczasowi rywale z korpo, gram jedną z koleżanek, okazują się niespodziewanie tymi, którzy potrafią wyciągnąć pomocną dłoń.
C.H.: Myślę, że udał się nam eksperyment połączenia powagi z atrakcyjnością, to nasz trzeci wspólny spektakl. Pierwszy grany jest już cztery lata. Nazywa się Pozytywni i powstał jakby na zamówienie dzisiejszych czasów.
G.W.: Jest coraz bardziej aktualny. Straszenie gender i tęczową zarazą sprawiło, że widz ma dziś wrażenie, jakby tekst Pozytywnych powstał dosłownie wczoraj.
C.H.: To opowieść o geju spod Mławy, arystokratce antysemitce, która odkrywa żydowskie pochodzenie, oraz ojcu dzieciom i mężu żonie, który od dziecka czuje się kobietą. Spotykają się w gabinecie psychoterapeutki i okazuje się, że nie tylko oni mają problemy, terapeutka też.
G.W.: Widz ma szansę pośmiać się ze wszystkich tych bohaterów, ale na końcu nie ma siły, żeby ich nie pokochał.
C.H.: A przynajmniej zrozumiał, że te groźne typy, którymi straszą nas rządzący, są takimi samymi ludźmi jak my. Spektakl Czworo do poprawki to z kolei uniwersalna historia o miłości w wykonaniu dwóch par.
G.W.: Brzmi trochę jak komedia romantyczna, ale to rozważanie o tym, dlaczego pary przeżywały kiedyś ze sobą całe życie, a teraz rozstają się przy pierwszym problemie.
C.H.: Starsza para mogłaby być bohaterem tej rozmowy — wiedzą już wszystko na swój temat, znają się na wylot i pozostaje tylko pytanie, czy z tą wiedzą mogą być zwycięzcami życia czy przegranymi.
G.W.: Czy to chrapanie cię wkurza, czy budzi jednak jakąś czułość.
A jak jest u was?
G.W.: Czarek, pisząc tekst, zawsze podkłada sobie aktorów, dla których tworzy rolę. Rolę starszej bohaterki w Czworo do poprawki pisał dla mnie. Ale nie po to robię teatr, aby lansować siebie i powierzyłam rolę Kasi Herman, która gra ją znakomicie. Co oczywiście nie zmienia faktu, że pytanie o to, czy ramolejemy, czy mamy swoje pasje i wzajemnie się inspirujemy, pozostaje istotne w każdym związku.
C.H.: Mówisz o Instagramie?
G.W.: Cezary uważa, że jak siedzę z telefonem w ręku, to tylko scrolluję pierdoły. Scrolluję też, ale w telefonie mam całe biuro, zawodowe e-maile, SMS-y.
Na ile pasje są istotne dla utrzymania witalności związku i witalności człowieka?
C.H.: W naszym przypadku pasja to praca. Oprócz scenariuszy mam także działkę pod tytułem literatura, a ponieważ jestem szczególarzem, to za każdym razem wchodzenie w opisywany świat jest dla mnie odkryciem. Teraz piszę historię, której akcja dzieje się w przedwojennej i wojennej Warszawie. Penetracja tej przestrzeni jest czymś wspaniałym. W książce nie tylko ożywiam historię, ale relacje międzyludzkie, emocje. To jak wtłaczanie krwi w świat, który wydaj e się martwy. Bardzo ożywcze i rozwijające doświadczenie.
G.W.: Praca, która jest pasją, trzyma w ryzach. Każę patrzeć w przód, a nie w tył.
C.H.: Grażyna ma coś, czego ja nie mam zupełnie. Potrafi łączyć ideę z materią. Gra i produkuje spektakl, ogarnia rzeczywistość zawodową z dwóch stron. Podziwiam ją za to.
G.W.: Powiedzmy szczerze: w ogarnianiu życia od strony organizacyjnej jesteś pierdoła. Za to potrafisz opisać to życie w taki sposób, by inni mogli je zrozumieć.
Skoro praca jest pasją, to czy potraficie odpoczywać?
C.H.: Domowym odpoczynkiem są seriale, które lubimy oglądać. Niedomowym — sport i spotkania z przyjaciółmi.
G.W.: Lubię jeszcze utyrać się w podróżach. Ostatnio wzięłam udział w wyprawie, w której byłam najstarsza w grupie. Jechałam z duszą na ramieniu, czy podołam, a okazało się, że wszystkim wysiadały kręgosłupy od plecaka oprócz mnie. I pomyślałam: dajesz radę.
C.H.: Na spływie kajakowym, gdzie byłem najstarszy, też słyszałem: „Cezary, dajesz radę”. Ulubioną ucieczką od codzienności są jednak narty, których Grażyna nie cierpi, bo nie lubi marznąć.
G.W.: Bez przesady. Jeździłam, tylko miałam kontuzję i się boję.
Wakacje razem czy osobno?
G.W.: Wspólnego jeżdżenia musieliśmy się nauczyć. Ja lubię bardziej z plecakiem, a Czarek w pierwszych latach próbował mi zapewnić to, co uchodzi za luksus. Szybko się jednak zorientował, że łypię tęsknym okiem za ogrodzenie hotelu, gdzie jest prawdziwe życie.
C.H.: Dzięki takiemu podejściu zwiedziliśmy kawał świata, odwiedzając różne dziwne miejsca.
G.W.: Kupujemy bilet i ahoj, przygodo.
C.H.: To znaczy Grażyna opracowuje plan, bo ja jestem tak nieśmiały, że nawet spytanie o drogę jest dla mnie ciężkim przeżyciem.
A gdy dopada was chandra, jest słabo…
G.W.: Cały czas jest słabo! Ciągle coś się wali, ciągle jest porażka, tylko ja przepuszczam to przez głowę. Kiedyś przeczytałam, że w USA, gdy ktoś zakłada biznes, to przyjaciele pytają go: „I co, miałeś już swoją pierwszą porażkę?”. Stosunek do porażki i radzenie sobie z nią decyduje o tym, czy w życiu się cofamy, czy z uporem maniaka idziemy do przodu.
C.H.: W moim przypadku to jest właściwie głównie porażka.
Jesteście postrzegani jako uosobienie szczęśliwego związku ludzi, którzy osiągnęli sukces, a mówicie o porażkach.
C.H.: Dość wcześnie nauczyłem się, że momenty sukcesu są krótkie i rzadkie, więc trzeba umieć się z nich cieszyć. Miałem niewiele ponad 30 lat, gdy odnosiłem największe sukcesy i myślałem, że tak będzie już przez całe życie. No, nie było.
Mówi pan o nagrodzie Europejskiej Akademii Filmowej za film 300 mil do nieba?
C.H.: Spotkaliśmy się z okazji 30-lecia tego filmu i okazało się, że Wojtuś Klata, który grał chłopczyka, dziś jest łysy jak ja. Czerwony dywan rozwija się na chwilę i trzeba mieć tego świadomość.
To pomaga zmagać się z codziennością?
G.W.: Wizerunek z kolorowych czasopism jest nieprawdziwy, to oczywiste. Nie ma takich, co mają życie usłane wyłącznie różami. Angelina Jolie i Brad Pitt uchodzili za ideał szczęścia i nagle zdziwko, że im się wali. No, kurczę, każdemu się wali, naprawdę. Walczymy o to, żeby nie zawaliło się kompletnie.
Na ile ważne są pieniądze?
G.W.: Ich nadmiar, którego nigdy nie doświadczyłam, może generować problemy, ale pieniądze dają poczucie bezpieczeństwa.
C.H.: Tym bardziej że uprawiamy zawody, w których czasami górka jest, a czasami jej nie ma. I to czasami potrafi trwać bardzo długo, a rachunki trzeba płacić, dzieci wychować, wspomóc rodziców.
G.W.: Jestem na siebie strasznie zła, że przegapiłam lata 90., które dawały niesamowitą możliwość rozwoju finansowego, obojętnie, za co się człowiek zabrał. Tymczasem ja, wyrosła z epoki PRL, gdy wszyscy byli na etatach, do wzięcia sprawy w swoje ręce dorosłam dopiero w ostatnich latach.
C.H.: Za to moje przejście transformacyjne było wręcz emblematyczno-literackie. W 1988 roku straciłem etat i wszystko w ciągu niemal jednego dnia. Rozbiłem Filipowi Bajonowi nowy zagraniczny samochód, odwożąc byłą, umierającą żonę do szpitala. Jakby wymyślił to zły scenarzysta. Po czym trzeciego dnia po wszystkim wziąłem los w swoje ręce. Zadzwoniłem z rozwalonego aparatu osiedlowego do Waldka Dzikiego, który korzystając z reformy Wilczka, zakładał pierwszą prywatną firmę filmową w Polsce. Zaproponowałam współpracę. Pamiętam, jak Andrzej Wajda przychodził do nas i dziwił się, że na planie są komputery, walkie-talkie, ekipa techniczna nie pije. Przećwiczyłem transformację na własnej skórze. Dawała szansę na odbicie się od dna i ją wykorzystałem. Nie jestem bogaczem, ale nie jestem też przegranym. Naprawa tamtego samochodu kosztowała 2,5 tys. dolarów, co w 1988 roku było kwotą horrendalną. Musiała się złożyć cała rodzina i spłacałem to przez długi czas.
Rodzina jest ważnym elementem życiowego spełnienia?
G.W.: Podstawowym. Mamy dzieci z naszych małżeństw: ja syna, Czarek dwie córki. Tworzymy rodzinę nie w tym wyświechtanym dziś przez polityków znaczeniu, ale silnych, prawdziwych więzi.
C.H.: Mamy bardzo fajne dzieci.
G.W.: I czekamy na wnuki. Bo ludzie są stworzeni do miłości i im więcej mamy ludzi do kochania, tym fajniejsze jest nasze życie.