Artykuły

Płyń pod wiatr

Deprawator Macieja Wojtyszki z kreacją Andrzeja Seweryna w roli Witolda Gombrowicza idealnie łączy cechy żywego biograficznego portretu z formą „sztuki dobrze skrojonej". Wyrasta ponad poziom gatunku dzięki tematom i bohaterom, również takim jak Czesław Miłosz i Zbigniew Herbert.

Czy to Witold Gombrowicz czy Andrzej Se­weryn? Takie pytanie mogą zadawać sobie wi­dzowie Deprawatora, nie kryjąc zachwytu nad mimetycznymi zdolnościami dyrektora Teatru Polskiego w Warszawie. Ale i rozbawienia, wywo­łanego grą Seweryna z zapamiętanymi przez nas zdjęciami Gombrowicza z czasów pobytu w Vence, które są też reprodukowane w programie spektaklu.

Stawką gry wybitnego aktora jest wyznanie widza: ależ jest łudząco podobny do autora Kosmosu! Nie ukrywajmy — nawet w naszych, za przeproszeniem, postdramatycznych czasach, gdy niektórzy aktorzy buntują się przeciwko „tea­trowi reprezentacji” — a może właśnie w takich cza­sach! — moment, gdy zaciera się granica między teatrem a życiem lub gdy przeżywamy współ­cześnie obrazy z przeszłości, zachwyca chwilą teatralnej iluzji. O wiele bardziej niż wirtualna rzeczywistość, ponieważ jest dziełem aktorskiej transformacji, a nie technologicznych trików.

Wspaniałe w kreacji Andrzeja Seweryna jest to, że grając Gombrowicza, nie zamęcza nas efektem podobieństwa scenicznej postaci do ory­ginału. Tylko kilkakrotnie, może przez sekundę lub dwie, odwraca się profilem do widzów, będąc bohaterem w stu procentach. Otwiera usta jak pisarz w astmatycznym oddechu. Prezentuje też idealnie dopasowaną do roli fryzurę z siwymi, wycieniowanymi kilka centymetrów nad uszami włosami. Reszta jest już graną z polotem waria­cją na temat Gombrowicza, wykonywaną jednocześnie z dystansem i przekonująco. Można zapytać, czy Gombrowicz kiedykolwiek osiągał taki stan rozbawienia własnymi grami towarzy­skimi jak Seweryn w Deprawatorze? Czy tak jak aktorowi błyszczały mu w rozbawieniu oczy? To mogłaby stwierdzić tylko Rita Gombrowicz. Ale przecież nie o stempel oryginalności, wy­stawiony tej roli przez wdowę po pisarzu, cho­dzi. Z perspektywy widza aktorska kreacja jest ważniejsza niż dokumentalna wierność, jeśli wypada przekonująco. Seweryn jest pod tym względem mistrzem, co udowodnił ostatnio, grając Beksińskiego w filmie Ostatnia rodzina.

Zacząłem od roli tego aktora, bo jest w De­prawatorze najważniejszy. Ale teatralny mate­riał do gry zawdzięcza Maciejowi Wojtyszce, który wyreżyserował niegdyś wspaniale Fer­dydurke w Teatrze Telewizji, z Janem Peszkiem w roli głównej. W ostatnich latach wyspecjalizo­wał się w sztukach biograficznych. Jeśli chodzi o jego przygody z Gombrowiczem, napisał i wy­reżyserował dobrze przyjęty Dowód na istnienie drugiego w Teatrze Narodowym, osnuty wokół spotkań autora Ślubu ze Sławomirem Mroż­kiem, których grają Jan Englert i Cezary Kosiń­ski. Idąc za ciosem, postanowił opowiedzieć nam o spotkaniach Gombrowicza z Czesławem Miłoszem i Zbigniewem Herbertem. Zachęta po­płynęła od Janusza Majcherka, dyrektora arty­stycznego Teatru Polskiego w Warszawie.

Będąc autorem entuzjastycznej recenzji Do­wodu na istnienie drugiego, zdawałem sobie sprawę z tego, ile inwencji i energii wymagało zbudowanie dramaturgii w scenach, w których dialog był de facto monologiem Gombrowicza/ Englerta, bo jak wiadomo, Sławomir Mrożek ograniczał się praktycznie do roli słuchacza. W wywiadzie na łamach „Teatru” tłumaczył, że w konfrontacji z grami Gombrowicza wołał być „poza sytuacją”. W Deprawatorze wynikających z tego ograniczeń w pisaniu dialogów i graniu ich — nie było. Gombrowiczowska gra toczy się we wszystkich możliwych wymiarach: między­ludzkim, słownym, między słowami i na miny, a nawet na minasy, co grają sceniczni Miłosz (Wojciech Malajkat) i Herbert (Paweł Krucz).

Wszystko zaczyna się językowym suspensem w słonecznym salonie Gombrowiczów, zapro­jektowanym przez Pawła Dobrzyckiego, który gra także rolę mieszkania Miłoszów. Jesteśmy świadkami, jak Gombrowicz prowadzi na gra­nicy przekomarzania się i sprzeczki rozmowę z Ritą (Anna Cieślak) — po francusku. Ci, którzy nie znają języka Moliera, mogą się czuć bez­piecznie: Wojtyszko nie nadużywa ich cierpli­wości, chodzi mu tylko o to, by stworzyć punkt wyjścia do pierwszej mocnej pointy, wywołu­jącej śmiech widzów. A świetnie pointowanych dialogów jest wiele. Krótka, dynamiczna fraza obfituje w paradoksy i anegdoty. Podnoszą tem­peraturę słownych pojedynków. Pierwszą scenę Wojtyszko konstruuje z użyciem francuskiego, by Herbert został trafiony przez Gombrowicza rykoszetem. Witold wykorzystuje nieznajomość polskiego Rity, by żegnając autora Potęgi smaku, powiedziała mu z niewinnym uśmiechem na ustach, nieświadoma tego, co mówi: „Pocałuj mnie w dupę!”.

Herbert jest w spektaklu Wojtyszki młodym, ale już docenionym Nagrodą Kościelskich po­etą, którego Rita zna i ceni jako autora Barba­rzyńcy w ogrodzie. Ten tytuł stanowił z pewno­ścią dla autora sztuki wskazówkę do tworzenia postaci człowieka czującego się w salonie uzna­nego już na świecie Gombrowicza jak pro­wincjusz. A jednocześnie przybywający z PRL Polak przerażony jest jego kosmopolityzmem, skłonnością do gry i prowokacyjnych opinii. Paweł Krucz pośród tuzów polskiego teatru prowincjuszem nie jest. Świetnie gra postać ideowego przybysza z Polski, który po kolejnych rozmowach buntuje się przeciwko Gombrowi­czowi. Ale im świętsze jest to oburzenie, tym lepszą autor sztuki ma okazję, by poprzez wypo­wiedzi innych postaci w delikatny, zawoalowany sposób przypomnieć, że Herbert, krytykując Gombrowicza i Miłosza za brak ideowości oraz solidarności z Polakami w PRL, tworzył jednocześnie fałszywą biografię bohatera z AK, którym nigdy przecież nie był.

Skłonność do martyrologizacji przeszłości i eksponowania własnego patriotyzmu kosztem rzekomo bezideowej postawy innych jest w po­staci Herberta wyraźnie zaznaczona. Oglądamy Herberta, który dopiero dojrzewa do tego, by za kilka lat w Berkeley zarzucić Miłoszowi naro­dową zdradę i popieranie pomysłu przyłączenia Polski do ZSRR jako „17. republiki”, co stało się przyczyną konfliktu poetów. W Deprawato­rze animozje dopiero kiełkują, a Wojtyszko robi aluzje do dzisiejszego dzielenia Polaków na „prawdziwych patriotów” oraz „zdrajców narodowej sprawy”. To dlatego Gombrowicz ironizuje na temat studiów, które Herbert odbył w… Toruniu, choć Herbert nie studiował u Ry­dzyka, tylko u Henryka Elzenberga. Na tym tle również jako odautorskie trzeba odebrać te par­tie dialogów Gombrowicza i Miłosza, w których z całą siłą dystansują się oni od konserwatyw­nej wizji patriotyzmu, jeśli podszyta jest dema­gogią i hipokryzją. Miłosz grany przez Wojcie­cha Malajkata przekonuje, że endecka mental­ność jest niereformowalna i groźna dla Polski. Gombrowicz dodaje swoją metaforę polskości: Polacy przypominają kaczki, które tytłają się w błocie, zamiast kąpać w czystej rzece, płynącej tuż obok.

Zaletą sztuki Wojtyszki jest również to, że przypominając poglądy Gombrowicza, Miło­sza i Herberta, pozwala zapoznać się z nimi tym widzom, którzy nie poruszają się w kwe­stiach historii literatury i Polski z dużą swobo­dą. Pokazuje ludzi wybitnych, ale nie w ujęciu pomnikowym. Z ich śmiesznostkami i zaletami, niestroniących od kieliszka, rozkoszy stołu, domagających się rano gigantycznej jajecznicy na kaca.

Gombrowicz grany koncertowo przez Se­weryna co chwila wymyśla i reżyseruje towa­rzyskie sytuacje, by prowokować, zaskakiwać, pobudzać do refleksji. Ale też wykreować siebie i zdominować innych. Najlepsza jest scena z do­starczeniem listu informującego o przyznaniu Nagrody Formentora, drugiej co do ważności po Noblu. Gombrowicz robi wszystko, by infor­macja stała się centralnym wydarzeniem za­aranżowanej przez niego naprędce kolacji z udzia­łem Miłoszów. Reżyseruje spektakl z wielkim finałem, który nie obywa się bez zabawnych komplikacji. A jednocześnie stanowi popis An­drzeja Seweryna, grającego z ironią także wobec swojego gwiazdorstwa.

Wojtyszko wszystkich członków obsady wy­posażył bowiem w tekst i sytuacje, które współ­tworzą komiczny efekt, zderzając ich prywat­ność, a nawet stereotypy na ich temat, z prywat­nością bohaterów sztuki. W roli aktorki Izy de Neyman, z którą najprawdopodobniej Miłosz miał romans przed wojną, Wojtyszko obsadził Magdalenę Zawadzką. Ma bodaj najtrudniej­szą rolę, ponieważ musi wysłuchiwać wypo­wiadanych z szyderczym uśmiechem uwag scenicznego Gombrowicza o tym, że jej postać jest „głupią aktorką”. Wojtyszko dał jednak Za­wadzkiej szansę na pełne dystansu riposty: gdy jej bohaterka mówi o trudnych do zrozumienia wydarzeniach w Polsce, dodaje z zabawnym niedowierzaniem: „Ja to chyba głupia jestem!”. I zbiera zasłużone brawa. Zawadzka ma też oka­zję przypomnieć słowa Gomułki o Gustawie Holoubku, jej mężu, i kreacji wybitnego aktora w Dejmkowskich Dziadach.

Janina Miłosz jest interpretowana świetnie przez Grażynę Barszczewską. Żona poety nie daje się zaskoczyć żadnym głupstwem w wyko­naniu literatów, zachowujących się czasami jak dzieci, robiących sobie sztubackie żarty.

Spektakl ma dramatyczny finał. Jego uwer­turę stanowią szampan i maliny, których Gom­browicz zażyczył sobie tuż przed śmiercią. Już zza światów mówi do nas: „Nie lawiruj, płyń prosto pod wiatr”.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji