Artykuły

Niepokoje teatralne

Gdyby przejrzeć repertuary teatrów warszawskich w ubiegłym sezonie, można by dojść do wniosku, że wszystkiego było w nich pod dostatkiem, a niejedno miało wysoką jakość artystyczną. Miłośnicy teatru każdego niemal dnia na różnych scenach mogli wyszukać coś dla swych różnorakich upodobań, frekwencja wzrosła, a sam teatr żywił się zapasem sztuk dawnych i nowych o tak koniecznej dla jego rozwoju rozmaitości rodzajów, gatunków i walorów. Przecież w tym sezonie grano w Warszawie — i niemal w całej Polsce — Tango Mrożka, sztukę o wartościach miary, jaka nieczęsto trafia się we współczesnej polskiej literaturze dramatycznej. A z nowych sztuk obcych szły tak różne i z różnych względów interesujące utwory Albee‘go, Hochhutha, Ionesco. Szczególnie obficie reprezentowana była klasyka polska i doprawdy niezrozumiałe są lamenty, że się jej za mało wystawia: dwa staropolskie przedstawienia Dejmka, Bogusławski w Operetce, Fredro w kilku teatrach, Mickiewicz, Słowacki, Krasiński, Wyspiański, Żeromski, aż do Witkacego. Z klasyki obcej bądź co bądź Szekspir w trzech teatrach i Molier. Coś niecoś też z repertuaru całkiem lekkiego, czysto rozrywkowego. Było więc na co chodzić i w czym wybierać.

Tak, ale sprawa wygląda inaczej, kiedy sprawdzimy, jakie premiery dały w ubiegłym sezonie sceny warszawskie. Wtedy okaże się, że ten cały, lub prawie cały, pomyślny ilościowo i jakościowo obraz mamy do zawdzięczenia przedstawieniom pozostałym z poprzednich sezonów. Oczywiście, można powiedzieć, że teatry mają prawo do całkowitego wygrania swych przebojów, jeżeli ciągle znajdują one publiczność — zwłaszcza przy zmiennym repertuarze, który stał się już powszechnie obowiązującą zasadą. I że ostatecznie, nie wchodząc w daty poszczególnych wystawień, aktualny repertuar przedstawiał się bogato, widz miał szeroki i wartościowy materiał do dyspozycji. Trochę racji jest w takim twierdzeniu, ale tylko trochę. Bo i repertuar zmienny nie znaczy: nie odświeżany. I publiczność domaga się — ma do tego prawo — nowych rzeczy. I teatr, jeżeli ma się rozwijać i spełniać swoje zadania, nie może utknąć w powtarzaniu dawnych sukcesów.

I właśnie, kiedy zapytamy, co było nowego, sezon ten okaże się bardzo jałowy. Takiej jałowości nie było chyba od wielu lat. Dopiero w ostatnich miesiącach powstało kilka przedstawień wybitnych, które w pewnej mierze uratowały honor, ale nie zdołały naprawić całości. Nie uwzględniam tu premier lipcowych, bo to pozycje pracujące już na przyszły sezon. Dość powiedzieć, że w tym okresie nie ukazała się w Warszawie ani jedna, choćby trochę znacząca nowa sztuka polska, a w ogóle było ich wszystkiego razem… trzy. W innych tradycyjnie już wymienianych grupach repertuarowych też nie było lepiej, zwłaszcza jeżeli idzie o jakość przedstawień.

Ten niewesoły stan można sprawdzić na bilansie poszczególnych teatrów. Teatr Współczesny — ten, który wyrobił sobie sławę najdoskonalszej sceny w Warszawie — żył tylko z dorobku sezonu poprzedniego. Jeden, interesujący zresztą Ostrowski nie mógł zaspokoić oczekiwań, które zwykło się łączyć z teatrem Axera. Nie zaspokoił ich też bardzo potrzebny skądinąd repertuar rozrywkowy na ulicy Czackiego. Teatr Narodowy, na który również zwrócona jest pilna uwaga publiczności warszawskiej — i nie tylko warszawskiej — długo kazał czekać na udane przedstawienia. Nie udał się Kordian — jakby zaciążyły tu uroczystości jubileuszowe, które nigdy nie przynoszą niczego dobrego w teatrze. Na niepowodzenie to jednak teatr zareagował bardzo nerwowo, co odbiło się dotkliwie na jego życiu wewnętrznym. Pozbierał się z tego dopiero pod koniec sezonu i wysunął się na czoło Witkacym i znakomitym przedstawieniem Namiestnika, chyba najświetniejszym w całym ubiegłym sezonie w Warszawie. Ta sztuka, bardzo daleka od doskonałości, w inscenizacji Dejmka i mistrzowskim wykonaniu aktorów z Holoubkiem na czele przemówiła ze sceny przejmująco. Przedstawienie to pokazało, jak żywy i doniosły w swym działaniu może być teatr, jeżeli sięga po problemy swoich czasów.

A inne teatry? W tak interesującym zwykle Teatrze Dramatycznym — nic, nowego, absolutnie nic. W „Ateneum” —
ani jednego przedstawienia, które by się jeszcze teraz pamiętało — może dwie jednoaktówki Ionesco (w reżyserii Laskowskiej) na Małej Scenie, choć rewelacją mogłyby być one dziesięć lat temu. W Teatrze Powszechnym, w którym Hanuszkiewicz na ogół dzielnie sobie poczyna, też dość ubogo, ale bądź co bądź były tu dwa wartościowe, choć dyskusyjne przedstawienia: „Don Juan” Moliera i „Koriolan” z dwiema wybitnymi kreacjami aktorskimi (Hanuszkiewicz, Dmochowski). Teatr Ludowy z różnym powodzeniem żegnał się z Pragą, którą opuszcza przenosząc się do dawnej Operetki na Puławską. W „Komedii” zmiana w dyrekcji nie dała jeszcze znać o sobie na scenie. W „Syrenie” — jak w „Syrenie”!

Na takim tle Teatr Polski, który w ostatnich latach należał do najciemniejszych plam warszawskiego pejzażu teatralnego, tym razem się wyróżnił. Coś się w nim zaczęło zmieniać na lepsze. Jeszcze daleko do zdobycia tej rangi, jaką miał kiedyś i jaką dziś mieć powinien. Zespół ma tyle braków i tak jest niezharmonizowany, że bardzo trudno tu o przedstawienie na jednolitym, przyzwoitym poziomie. A jednak wysiłki Teatru Polskiego zmierzające do podniesienia tego poziomu zarówno w repertuarze jak i inscenizacji nieraz zasługiwały na uznanie. Porażka Balladyny nie przysłoniła Irydiona, który wprawdzie też nie był zwycięstwem ale niewątpliwie liczył się jakoś w naszym życiu teatralnym. Trojanki Eurypidesa-Sartre‘a, kilka udanych przedstawień na scenie kameralnej też można umieścić po stronie pozytywów w bilansie tego teatru.

I to już wszystko. Dla dopełnienia obrazu dziejów teatrów warszawskich w sezonie 1965/66 można jeszcze zanotować pewien fakt należący raczej do kroniki anegdotycznej. Oto jeden z dyrektorów obrażony na recenzentów, którzy jakoby niszczyli świetne — według jego mniemania — przedstawienia tego teatru, przestał im posyłać zaproszenia na premiery. Uwolniony od oceny niegrzecznej krytyki dyrektor ten mógł swobodnie święcić triumfy. I nawet dopiął swego. Skoro nie mógł inaczej, w ten sposób przeszedł do historii teatru — bodaj anegdotycznej.

Ale ten zabawny incydent nie rozproszy smutku snującego się z obserwacji ubiegłego sezonu teatralnego w Warszawie. Nie wszystkie sezony mogą przynosić rewelacje, niektóre bywają także przeciętne. Sezon 1964/65 można było uznać za bardzo dobry, ubiegły był poniżej przeciętności. Pokazały się zjawiska niepokojące. Zachwyceni pojedynczymi zrywami i rzeczywistymi lub wydumanymi sukcesami za granicą czy wzrostem frekwencji widzów skłonniśmy nie dostrzegać tych zjawisk. Przyczyny tych — oby przejściowych! — niedomagań zapewne tkwią głębiej w organizacji naszego życia teatralnego. Obowiązkiem krytyki jest zasygnalizować objawy, dać wyraz niepokoju. Nie będzie można powiedzieć, że krytyka tego swego obowiązku nie wypełniła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji