Artykuły

Kamienni ludzie

Król Lear Agnieszki Korytkowskiej nie daje złudnych nadziei. Przedstawia upadłe, przeżarte konfliktami królestwo, gdzie nie ma miejsca dla błazna, a prym wiodą ci, którzy w imię spokoju i ładu podejmą odpowiednie kroki.

Kiedy oglądałem w Muzeum Powstania War­szawskiego ostatni pokaz Króla Leara, szcze­gólna atmosfera miejsca i pozostałe elementy związane z upamiętnianiem niepojętego zry­wu miały dalszoplanowe znaczenie. Byłem niemal prosto po powrocie z Gdańska, gdzie przez ponad tydzień czasem zderzałem się, czasem spotykałem z najróżniejszymi insceni­zacjami na XXIII Festiwalu Szekspirowskim. W głowie nadal tłoczyły mi się pytania przez nie wywołane; nie minęło również zaskoczenie werdyktem jury konkursu o Złotego Yoricka. W Sali pod Liberatorem czułem się raczej jak na nadprogramowym epilogu gdańskiej imprezy, aniżeli na teatralnej odsłonie obcho­dów rocznicy wybuchu Powstania Warszaw­skiego. Jak się miało okazać, warto było wy­dłużyć maraton z twórczością angielskiego dramatopisarza. Umiar i prostota propozycji Agnieszki Korytkowskiej-Mazur skutecznie do mnie przemówiły — miałem poczucie, że mechanizmy, które rządzą skonstruowanym z niemal geometryczną precyzją światem, są mi, mimo swojej nieprzyjaźni i dystansujące­go chłodu, na swój sposób znajome.

Równocześnie wyobrażam sobie, że można by temu przedstawieniu stawiać zarzuty o sta­tyczność czy zbyt daleko posuniętą oszczęd­ność środków. Bowiem rozbudowaną, wielo­osobową tragedię Szekspira inscenizatorka poddaje zdecydowanym ograniczeniom — prze­de wszystkim bardzo mocno skraca tekst (całość trwa niewiele ponad pięć kwadransów; scenariusz opiera się na przekładach Leona Ulricha i Stanisława Barańczaka) i zawęża licz­bę postaci do zaledwie ośmiorga. Nie sądzę jednak, żeby można było zobaczyć w tych ingerencjach straty. To podejście podejmujące próbę wydobycia mocnej esencji z opracowy­wanego dramatu. Jesteśmy na przeciwnym biegunie myślenia o wystawianiu utworów bez skrótów. I tu znowu mogłoby pojawić się narzekanie, że z brzytwy została sama ostrość. Że poświęcono za dużo poezji Stratfordczyka. Lecz to odczytanie Króla Leara w swoim sku­pieniu pozostaje przejrzyste i czytelne — jak sądzę, także dla tych słabiej zaznajomionych z utworem. W takim układzie akcja opiera się na dwóch zdradach: dwóch córek przeciwko staremu królowi oraz Edmunda przeciwko oj­cu i bratu. Na szczęście dzięki Szekspirowi nie jest to nagle błahy dramat rodzinny, tylko ciąg­le pozostaje podszytym polityką konfliktem o władzę. Korytkowska pomija postaci Króla Francji oraz Książąt Kornwalii i Szkocji, mę­żów córek Leara, przez co Regana i Goneryla zyskują na mocy. Ich decyzje są niezależne i tym samym chęć coraz bardziej zdecydowanego ograniczenia straży przybocznej ojca wydaje się jeszcze okrutniejsza. To potomkinie wład­cy, które bez widocznego powodu (nieobecne są u Leara symptomy zniedołężnienia czy pierw­sze ślady szaleństwa) po otrzymaniu posagu postanawiają niezwłocznie zdusić jego pano­wanie. W ten sposób zbliża się także ich zwią­zek z Edmundem, o którego rywalizują. Takie ustawienie tych dwóch kobiet — z jednej strony autonomicznych, wręcz wrogich wobec rodzica, z drugiej pragnących zaspokoić swoje pragnie­nia — jest ciekawe, bo niejednoznaczne. Rzad­ko spotykamy się z wyrazistymi, negatywny­mi postaciami kobiecymi. Przy czym Korytkow­ska nie przepisuje Szekspira, tylko przesuwa akcenty.

To jednak można by uznać za subtelne za­biegi wobec decyzji o obsadzeniu Iwony Biel­skiej w roli Leara. Lecz konsekwencje tak du­żego gestu pozostają ostatecznie na podobnym poziomie zniuansowania. Nikt tu nie wywraca z tego powodu wszystkiego do góry nogami. Nie mamy prostej zmiany patriarchatu na matriarchat. Bielska nie kreuje Królowej Lear. Pozostali zwracają się do niej jak do mężczyzny; ona sama podobnie używa męskich końcówek. To, że jest aktorką, a nie aktorem, nie zmienia aż tak wiele. Bardziej znamienna w skutkach wydaje się sytuacja, kiedy wcielała się w Lady Makbet w przedstawieniu Andrzeja Wajdy (Narodowy Stary Teatr w Krakowie, 2004). Zwra­cano wtedy szczególnie uwagę, że wraz z Krzysztofem Globiszem jako Makbetem jest to nieco­dziennie wiekowa para głównych bohaterów szkockiej tragedii. U Korytkowskiej widzimy natomiast statecznego władcę, który stanowi centrum świata — jak u Szekspira. W jednej z przedpremierowych wypowiedzi odtwór­czyni roli tytułowej nazwała swojego Leara matko-ojcem i wydaje się, że to całkiem traf­ne określenie, ale w myśleniu o postaci. Ponie­waż większe znaczenie ma odpowiedź nie na pytanie: „Kto jest władcą?”, ale: „Jakie jest kró­lestwo?”. A jest ono od początku opustoszałe i odpychające — nie warto toczyć o nie bojów. W zaaranżowanej przez reżyserkę przestrzeni dominuje kolor popielaty. Nie ma obłości czy łagodnych łuków. Na obrzeżach złożonej z podestów sceny stoi po kilka wysokich stopni. Sprawiają wrażenie, że ziemie Leara to jakaś zapomniana dolina czy samotny dół. W rzu­towanych na tylną ścianę projekcjach Anny Hatłas kluczowy jest anonimowy, industrialny krajobraz z wysychającą wodą — wszystko utrzymane w ponurej, jakby cały czas murszejącej tonacji. To nie żadne imperium, a rozpa­dające się peryferie. Müllerowski „gnijący brzeg”.

Bielska siedzi na niewielkim kubiku już w czasie, kiedy widzowie zajmują miejsca — i po­zostanie tam niemal przez całe przedstawienie. Ograniczenie jej ruchów powoduje, że rosnący gniew nie znajduje łatwego ujścia w zbędnym geście czy miotaniu się po scenie, a kotłuje się w środku rosłej sylwetki i może zostać wyrażony właściwie tylko w głosie i intencjach. A nie jest to Lear histeryczny czy oszalały, który po­zwalałby na mocne środki. Przeciwnie — jest w Bielskiej coś szorstkiego i majestatycznego, co sprawia, że zadawane jej dookoła zniewagi nie tyle po niej spływają, co nie naruszają jej godności. Z jej postawą współgra nawiązujący do historycznych wyobrażeń damsko-męski kostium projektu Magdaleny Dąbrowskiej: czarny, szeroki frak z bufiaście wykończonymi rękawami, biała koszula z żabotem na przodzie, wysokie buty i czarna, ostro zakończona korona. Korytkowska wraz z aktorką ukazują władcę pomnikowego, niewzruszonego w sen­sie dosłownym i przenośnym. Takiego, który nie zauważył, że jego królestwo jest na skraju upadku. A może w rzeczywistości nigdy nie istniało?

Jako że Lear stanowi podstawę i punkt od­niesienia, a nie kontrapunkt, pozostałe aktor­ki i aktorzy także prowadzą swoje postaci z pew­ną dozą powściągliwości. Goneryla (Sylwia Zmitrowicz) i Regana (Dorota Landowska) nie muszą być ostentacyjnie bezczelne, żebyśmy mogli przeczuć ich chłód i wyrachowanie — wystarczy spojrzeć na ich długie, skórzane rękawiczki. Przy podejmowaniu decyzji są nie­czułe i pozbawione skrupułów. Podobnie Grze­gorz Falkowski w roli Edmunda ucieka się raczej do subtelnej ironii (wobec Gloucestera i Edgara) i oschłej bezpośredniości (wobec Regany i Goneryli), niż do diabolicznej, bliskiej Ryszardowi III przebiegłości, jaką można by mu również przypisać.

Inny odcień mają Kent (Arkadiusz Buszko), Gloucester (Mariusz Bonaszewski) i Edgar (Wojciech Brzeziński) oraz Kordelia (Pauli­na Walendziak). To grupa prawych, którzy niezależnie od odtrącenia przez Leara nadal uważają go za swojego władcę i podążają za nim mimo przeciwności. Jednak w tak kame­ralnym i krótkim przedstawieniu łatwiej za­istnieć czarnym charakterom. Najbardziej do­tyka to postać Kordelii, której — mimo wy­raźnie odróżniających ją od starszych sióstr rozpuszczonych, rudych włosów i niewinnie białej, długiej sukni — szlachetna prostolinijność nie wybrzmiewa wyraźnie i zostaje przy­gaszona przez mroczne otoczenie. W złych czasach, kiedy wariat ślepca prowadzi, naj­mocniej zaznacza swoją obecność udający biednego Tomka Edgar. Kiedy zrzuca prze­rzucony przez ramię kaftan ze złotym wzorem, podnosi głos i ożywia ruchy, zagarnia prze­strzeń dla siebie. Przybrany w dobrej wierze, rozjaśniający postać kamuflaż jest w kontekście całości jak fragment zdrowej skóry na po­krytym trądem ciele — szczególnie w takiej jak tu bliskości finału, w którym na przypomina­jącej galerię portretów projekcji gasną kolejne wizerunki. Końcowe wezwanie Edgara: „Was, przyjaciele, czeka wspólna praca: / Rządźcie — niech chory kraj do zdrowia wraca”, brzmi gorzko. Naprawa tak przegniłego od środka świata to zadanie długofalowe.

Bo spektakl Agnieszki Korytkowskiej nie daje złudnych nadziei. Przedstawia upadłe, przeżarte konfliktami królestwo, gdzie nie ma miejsca dla błazna, a prym wiodą ci, którzy w imię spokoju i ładu podejmą odpowiednie kroki, które „Byłyby […] w zwykłym stanie rzeczy / Upokorzeniem i hańbą Lecz w czasie nieustannie podniecanej wrogości nawet zwykły stan rzeczy wydaje się odległą — jeśli nie oddalającą się — perspektywą.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji