Artykuły

Pasje Pana Kichady

Don Kichot powraca! We Wrocławskim Teatrze Lalek Joanna Gerigk udowadnia, że nawet w zaadaptowanej dla młodszej publiczności wersji lalkowej słynna powieść Cervantesa nie ma prawa stracić na swej głębi i wieloznaczności.

Jak by mógł wyglądać współczesny błędny rycerz? Może byłby nim prezes jakiejś spółki na wczesnej emeryturze, który po obejrzeniu kolejnego sezonu Gry o tron postanowił wal­czyć ze złem i szukać przygód godnych popu­larnego vloga. Wszystko to dla pięknej Dulcynei, której profil na Facebooku nieustannie obsypuje lajkami. Czy wyznawcę etosu rycer­skiego można by wyobrazić sobie w dzisiejszej scenerii? Chyba nie. Współczesna literatura oczywiście nie popularyzuje tak precyzyjne­go systemu ideałów, wymagającego od swych zwolenników dyscypliny i poświęceń. Dlate­go nie czytamy już Don Kichota jako kpiny z eposów rycerskich, nie wyłapujemy też wszyst­kich zawartych w tym dziele kontekstów histo­rycznych i politycznych, nie mówiąc już o alu­zjach do twórczości Lopego de Vegi czy hiszpańskiej komedii. Od interpretacji oświece­niowej, każącej uznać tę historię za przykład walki chorych i niebezpiecznych fantazji z ra­cjonalnością i przenikliwością umysłu, zdecy­dowanie bliższe jest nam podejście epoki romantyzmu. Dla nas Rycerz Smętnego Oblicza jest buntownikiem. W historii tego bohatera, przeciwstawianego w swoich czasach Hamle­towi, z czasem odkryto tragiczny ton. Idąc za Kierkegaardem, który zobaczył w Don Kicho­cie „rycerza wiary”, można uznać go za figu­rę, która przekracza sam tragizm. Przekracza, ponieważ opuszcza i zawiesza sferę etyki.

Wydawałoby się, że podobne dylematy są aż nazbyt poważne jak na spektakl dla gimna­zjalistów. Tymczasem, wśród licznych zalet spektaklu Wrocławskiego Teatru Lalek, naj­bardziej uderza sposób, w jaki jego twórcy potraktowali młodego widza, doceniając je­go wrażliwość artystyczną i zdolności in­telektualne. Reżyserka Kichota, Joanna Gerigk, nie daje nieletnim odbiorcom taryfy ulgowej. W swojej adaptacji stosuje, rzecz jasna, nie­zbędne skróty, ale też nie upraszcza zbytnio skomplikowanej wymowy tej fundamentalnej dla dziejów Europy książki. Nie podaje łatwych odpowiedzi. Nie narzuca interpretacji. Nie pro­wadzi za rączkę do finału, by w rymach we­sołej piosenki zgrabnie streścić morał całej opowieści.

Gerigk nie próbuje też, jak zrobiłem to wy­żej, igrać z popkulturowymi nawiązaniami, puszczać oka do dorosłej publiczności czy ła­mać raz przyjętej konwencji. Pod tym wzglę­dem język jej spektaklu jest spójny z językiem przekładu Wojciecha Charchalisa, który rów­nież nie zamierzał rezygnować ze śladów barw­nej retoryki, specyficznego patosu i lingwi­stycznego kolorytu hiszpańskiego oryginału. Podobnie twórcy przedstawienia postępują z warstwą muzyczną, pozwalając Sebastianowi Ładyżyńskiemu śmiało czerpać z brzmień lut­ni i „tradycyjnych śpiewów nawiązujących do świeckiej i religijnej muzyki renesansu”. Na Małej Scenie powstało więc klasyczne, w naj­lepszym tego słowa znaczeniu, przedstawienie lalkowe, niewstydzące się swojej ujmują­cej stylistyki retro. Dość powiedzieć, że lalki wykorzystane w spektaklu, nawiązujące do kanonicznych wzorów ze starych grawiur, zro­bione są z drewna. Odznaczają się jednak cał­kiem niedrewnianą ekspresją. Na scenie jest ich ponad czterdzieści. Są piękne jak małe dzieła sztuki ludowej, które częściej znajdują dziś miejsce w gablotach muzeów lokalnej his­torii niż na deskach teatrów. W rękach piątki animujących je aktorów nabierają zaś życia, emocji i charakteru. W ślad za lalkami ożywa cały świat sceniczny.

Już w pierwszych scenach pogrążamy się w nim, obserwując domową krzątaninę dwóch zaradnych gospodyń. Sprzątanie, gotowanie, przygotowanie porannej kąpieli wypełniają po­siadłość starzejącego się szlachcica Pana Kichady, który spełniając swoją część codziennych rytuałów, ucieka od ich monotonii w znacznie bogatszą w wydarzenia krainę fikcji. Chicho­cząc jak dzieciak, korzysta z każdej wolnej chwi­li, żeby pochylić się nad kolejnym opasłym tomiskiem pełnym niesamowitych przygód. Czyta zachłannie, nie zmieniwszy białej noc­nej koszuli i kładąc się wprost na podłodze. Upaja się wizjami podboju dalekich królestw, aż wreszcie, uważając się za człowieka czynu, postanawia wcielić słowo w ciało — we własne ciało. Ograbiwszy portrety przodków z nie­zbędnego rycerskiego sprzętu, osiodławszy rumaka Rosynanta, wyrusza w drogę. W tym momencie piękna, oryginalna i przemyślana w szczegółach scenografia Jana Polivki, który wymyślił ogromną konstrukcję przypomina­jącą stary rzeźbiony ołtarz, niespodziewanie otwiera się niczym książka rozkładanka, za­praszając czytelnika-widza do pochylenia się nad historią poszukiwacza rycerskiej sławy.

Sam Pan Kichada, który mianuje siebie Don Kichotem z La Manczy, we własne siły i zdol­ności raczej nie wątpi, tak samo jak w trzeź­wość i stosowność swoich sądów. Komizm większości późniejszych sytuacji polega rzecz jasna na tym, że czyny bohatera przynoszą efekty dokładnie odwrotne od zamierzonych. Usiłując wymierzyć sprawiedliwość, przyczynia się do jeszcze większej niesprawiedliwo­ści; próbując zachować godność, doznaje ko­lejnych upokorzeń; wzywając do wyrozumia­łości, dostaje po łbie i zmuszony jest uciekać. Odrzucony i obśmiany, okłamany i zmani­pulowany, znajduje się, dosłownie i w prze­nośni, na skraju przepaści, skąd ratuje go… Sancho Pansa. Wesoły pucołowaty wieśniak z gitarą na plecach i szybkimi rytmami hisz­pańskich tańców w sercu sprowadza nieszczęsnego Kichota z powrotem do punktu wyjścia jego nieudanej wędrówki.

Pierwszą część dwugodzinnego spektaklu kończy scena naprawdę groźna. Zmartwieni domownicy, którzy i wcześniej uważali, że czy­tanie jest złem i szkodzi gospodarzowi, po­stanawiają uderzyć w najczulszy punkt każ­dego bibliofila — jego księgozbiór. Woluminy, które dotychczas wypełniały znajdujące się po bokach pokoje, z hukiem lecą do wybucha­jącego sztucznym dymem pieca, ulokowane­go pod spodem scenograficznego ołtarzyka. Istne piekło: niemal czuć zapach płonącego papieru. To swoista zapowiedź dalszych, jesz­cze bardziej dramatycznych wydarzeń, po­nieważ poczuwszy smak wolności, Don Ki­chot nie chce, mimo poprzednich przykrych doświadczeń, powracać do zwykłego życia Pana Kichady. Ucieka z domu po raz drugi. Tym razem mając przy boku wiernego gierm­ka, który jednak nie za wiele potrafi pomóc swemu panu.

Joanna Gerigk, jak czytamy w programie, postanowiła położyć nacisk na ukazanie „niezłomności głównego bohatera w dążeniu do celu, jaki sobie obrał”. Niezłomność ta w ostat­nich scenach, które bez śladu ironii można by nazwać Pasjami Błędnego Rycerza, dorów­nuje niezłomności księcia Ferdynanda ze zna­nej sztuki Słowackiego opartej na dziele in­nego słynnego Hiszpana — Calderona de la Barca. Na szczycie wysokiej, sięgającej scenicz­nego nieba góry wystawiony na wszelkie ka­prysy pogody bohater błaga niebiosa o przy­chylność i miłość swojej wybranki, pięknej Dulcynei. Zwykłej wiejskiej dziewczyny, któ­rą widział raz w życiu i która dowie się o uczu­ciach swego adoratora jedynie wtedy, gdy — uwięziony w drewnianej klatce — zostanie po­nownie sprowadzony w'miejsce, z którego tak bardzo chciał uciec. Tu, otoczony gromadką bliskich, lecz niepotrafiących zrozumieć i do­cenić jego poczynań osób, dopełnia swego żywota. Znika w scenicznych ciemnościach, zostawiając nas z własnymi wiatrakami. Jak się wydaje, niektóre z nich rzeczywiście mogą się okazać olbrzymami. Warto nad tym się za­stanowić. I wiek tu nie gra większej roli.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji