Artykuły

Strzelaj, lala!

„Horror/Mirror” Ishbel Szatrawskiej w reż. Evy Rysovej w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Dominik Gac, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

„Horror/Mirror” Ishbel Szatrawskiej w reż. Evy Rysovej w Teatrze im. Wilama Horzycy w Toruniu. Pisze Dominik Gac, członek Komisji Artystycznej 31. Ogólnopolskiego Konkursu na Wystawienie Polskiej Sztuki Współczesnej.

Żyjemy w prowincji na krańcach imperium. Na tyle daleko, że stać nas na ciepłe uczucia wobec centrum i fascynację jego innością, przy jednoczesnym zwolnieniu z codziennych trosk obywateli Stanów Zjednoczonych. Posłuszni własnym, lokalnym regułom i przyzwyczajeniom (czyli kulturze i tradycji) możemy bezkarnie fantazjować o egzotycznej Ameryce, która – w zależności od narracji – jawi się jako ziemia obiecana albo piekło na ziemi. Zdaje się przy tym prawdziwsza niż nasz własny świat i zarazem fałszywa jak filmowa scenografia. Pisał już o tym Jean Baudrillard, za punkt obserwacji przyjmując fotel w samochodzie. Tym razem nie czeka nas żaden roadtrip, choć po drodze dostrzeżemy mnóstwo znajomych krajobrazów a i kategoria symulakrum może się przydać.


Amerykańskie wyobrażenia mają się w Polsce świetnie dzięki masowemu importowi: seriali, filmów, muzyki. Do tego oczywiście dodać należy tłumaczenia literatury. Zdarza się jednak, że świat zza wielkiej wody opowiadają nam artyści znad Wisły. Tak dzieje się w sztuce Ishbel Szatrawskiej Objects in Mirror Are Closer Than They Appear, którą w toruńskim Teatrze im. Horzycy wystawiła Eva Rysová pod łatwiejszym do promowania tytułem: Horror/Mirror.


Tytuł to zresztą trafny, bo choć rzecz dzieje się w USA, to i tak pełni funkcję lustra, w którym możemy się przejrzeć jako wspólnota. I choć postacie, które w nim widzimy, różne niż my noszą kostiumy, to pozostają bliskie – czasami przerażająco bliskie, i tu zaczyna się horror. A właściwie coś gorszego, bo rzeczywistość. Rzecz rozgrywa się w konkretnym, prawdziwym miasteczku a źródłem dramatu Szatrawskiej jest reportaż Jona Krakauera o wszystko mówiącym tytule: Missoula. Gwałty w amerykańskim miasteczku uniwersyteckim, poświęcony wydarzeniom z początku wieku.


Nie będzie zaskoczeń. Horror/Mirror to opowieść o nierównej walce z patriarchatem, o przywilejach którymi cieszą się mężczyźni i o niesprawiedliwości, którą znoszą kobiety. No chyba, że mówią dość i próbują coś zmienić. Tak jak Abigail Warren (Julia Szczepańska), studentka zgwałcona przez zawodnika drużyny futbolowej, czyli lokalnego gwiazdora i ulubieńca – Braydena Bradleya (Michał Darewski). Dziewczyna zawiadamia władze o przestępstwie i tym samym zaczyna bój z systemem: o sprawiedliwość i godność. Oskarżony, choć obecny na scenie, nie odzywa się ani słowem. Nie o niego tu przecież chodzi. Kostium futbolisty i kask z charakterystyczną kratą na twarzy kryją mężczyznę jako takiego.


Twórcy grają z filmowymi konwencjami (od teenage drama, przez horror, po dramat sądowy) i mitycznymi przestrzeniami: baseballowy stadion i jego szatnia, uniwersytecki kampus, rezerwat rdzennych mieszkańców, przydrożny bar ze striptizem, wreszcie sala sądowa. Wszystko to mieści się w cokolwiek monumentalnej scenografii Justyny Elminowskiej, szkicowanej z rozmachem, niby landszaft. Miejsca akcji się zmieniają, ale z reguły jesteśmy na murawie boiska, po którym jeżdżą rozmaite konstrukcje. Najbardziej widowiskowa jest trybuna – wrócimy do niej.


Potężna obsada i trzygodzinny przebieg pozwoliły skomponować szeroką panoramę społeczną. Dałoby się krócej, ale są w Horror/Mirror sceny, które wynagradzają mielizny. Obecność kolejnych postaci uzasadnia rama procesu sądowego, na którym pojawiają się świadkowie: od rektora uniwersytetu do striptizerki. Zwłaszcza ona jest tu ważna. Maggie Blackheart (Maria Kierzkowska) symbolizuje długie trwanie patriarchalnych nadużyć (też została kiedyś zgwałcona) i pokazuje wynikające z nich konsekwencje, czyli rozmaite problemy (spotęgowane rdzennym pochodzeniem), które sprawiają, że ostatecznie trudno w jej życiu znaleźć potwierdzenie american dream.

Życiowa mądrość nakazuje jej wstrzemięźliwość wobec kobiecej solidarności i tym podobnych idei, które ostatecznie muszą się przecież rozbić o siłę systemu, co widać w przejmującej scenie, gdy Maggie jednak decyduje się pomóc Abigail, ale w ostatniej chwili wycofuje zeznania, bo na sali rozpraw pojawił się Beau Ridgemont (Paweł Tchórzelski) – jej dawny oprawca, dziś wpływowy biznesmen i inwalida. Fizycznie niesprawny, wciąż jest silniejszy, potrafi reaktywować traumę. I to właśnie do siły cała ta historia się sprowadza. Prawdziwa i skuteczna walka z systemem jest brutalna i odbywa się nie przy pomocy „sprawiedliwości dla wszystkich”, ale przy użyciu broni palnej. W porywającym finale Abigail mierzy ze strzelby, a siedząca obok mnie widzka w średnim wieku, nie mogąc wytrzymać napięcia, cedzi przez zęby: „strzelaj, lala!”. Finał to pierwszy, ale nie ostatni, po nim następuje jeszcze jedna brawurowa scena. Bijemy brawo, część widzów wychodzi a Julia Szczepańska ma za zadanie ich zatrzymać. Nie tyle na powrót usadzić w fotelach, ile w nie wbić. Dopiero teraz słyszymy pełną relację bohaterki z nocy, w której została zgwałcona. Z siłą tej roli mierzyć się może tylko kreacja Kierzkowskiej, ale jej Maggie uwikłana jest w niewygodne formy estetyczne – z „indiańskim” tańcem na czele.


Historia nie kończy się więc dobrze, bo krwawo. Ale najstraszniejsza wcale nie jest kapitulacja systemu sprawiedliwości i sugestia, że w wojnach płci wciąż jesteśmy na Dzikim Zachodzie i bez rewolweru ani rusz. Straszny nie jest też horror jako taki, bo twórcy nie używają tej konwencji po to, by nas przestraszyć, ale raczej ucieszyć rozpoznaniem znajomego nastroju – trochę jak z powieści Stephena Kinga. Sami wiecie – małe miasteczko, wspólnota, której portret widziany z pewnej odległości, przypomina demoniczną maskę. Jakby Lovecraftowski Cthulhu rozszczepił się na zwyczajnych Amerykanów i skolonizował Montanę (a tak naprawdę całe amerykańskie imperium, nas też). Jego przeraźliwie banalny pysk uwidacznia się w scenach chóru, który siedzi na podwyższonej stadionowej trybunie – jeżdżącej od proscenium w głąb i z powrotem – i wygłasza nieznośnie moralizatorskie tyrady. Wystarczyłaby jedna i też wiedzielibyśmy kto jest zły, a kto dobry. Ten brak zniuansowania męczy i drażni, zwłaszcza, że chór dostaje głos często i nie lubi go ściszać. Ale dzięki temu twórcy podkreślają, że problem jest zbiorowy i nazywa się – my. I właśnie to jest straszne.


Nie tylko my – mężczyźni, bo skuteczność patriarchatu polega przecież na tym, że jego wzorce reprodukują wszyscy zaangażowani, w tym kobiety. Grasz tak, jak przeciwnik pozwala, co nie znaczy, że musisz przegrać. To właśnie ta indywidualistyczna pokusa sprawia, że w kryzysowych momentach zawodzi solidarność i zwycięża system – rozumiany zarówno jako instytucja, jak i społeczność, której zasady nie są spisane w żadnym kodeksie, ale każdy wie, czego nie wolno i jakie kary przewidują sąsiedzi, znajomi, nauczyciele, sędziowie, policjanci, sprzedawcy w sklepie, wszyscy ci którzy przyglądają się naszemu życiu. Sytuacja jest więc patowa. Walczyć z patriarchatem powinniśmy wspólnie, ale wspólnota opowiada się po drugiej stronie. Chcesz zmian? Weź karabin w swoje ręce. Oto potwierdzenie najbardziej amerykańskiego z amerykańskich mitów. Jak dobrze, że akurat ten w naszej dalekiej prowincji nie przyjął się najlepiej.


***


Ishbel Szatrawska HORROR/MIRROR. Reżyseria i adaptacja: Eva Rysová, scenografia i kostiumy: Justyna Elminowska, muzyka: Marcin Oleś, reżyseria świateł: Monika Stolarska, choreografia: Magda Jędra. Prapremiera w Teatrze im. Horzycy w Toruniu 29 marca 2025.


Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji