Artykuły

Istotą dramatu jest dialog

Jego powieści inscenizowali Jacek Głomb, Mikołaj Grabowski i Rudolf Zioło. Polemizował z Janem Klatą. Inicjacyjny charakter miała jego przyjaźń z Tadeuszem Słobodziankiem [„Janem Koniecpolskim"] na przełomie lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. 29 maja zmarł Jerzy Pilch.

28 kwietnia 2001 roku Jerzy Pilch dokonał na łamach tygodnika „Polityka” teatralnego co­rming outu. Ironiczny był już tytuł felietonu-deklaracji Ja, człowiek teatru. Autor pisał: „W ciągu ostatnich kilku miesięcy widziałem kilkadziesiąt warszawskich przedstawień tea­tralnych — wystarczająco dużo, by zacząć się tym zajmować. Plan Boży względem mnie samego jest zresztą taki, bym na koniec został człowiekiem teatru — dotąd tylko dlatego nie zdawałem sobie z tego sprawy, że nie dość do­kładnie studiowałem plany Boże”.

Studiował za to jako widz historyczne już dziś spektakle: „Kiedy mówię komukolwiek, że oglądałem swego czasu w Teatrze Starym Tango Mrożka w reżyserii Jarockiego z Janem Nowickim w roli Artura i Hanną Wietrzny w ro­li narkotycznie rozbierającej się Ali — tamten przeważnie przecież siwy, pomarszczony i zramolały mój słuchacz spogląda na mnie wzro­kiem, w którym podstawowe jest pytanie: «Jakim cudem udało ci się zmartwychwstać?»”. O tej obecności Jerzego Pilcha w Starym opo­wiadał mi również Jan Nowicki. Pilch wspo­minał, że spektakl oglądał podczas szkolnej wycieczki z rodzinnej Wisły do Krakowa. To wtedy miał zobaczyć po raz pierwszy nagą pierś dojrzałej kobiety.

Kiedy miałem okazję zapytać pisarza o je­go doświadczenia teatralne, wymyślił dla na­szej rozmowy na łamach „Rzeczpospolitej” znaczący tytuł Dialogi pisze się w pojedynkę. Wspominał m.in. to, jak był z dala od teatru ze względu na przynależność jego rodziny do Kościoła Ewangelicko-Augsburgskiego. „Z tej perspektywy mało myślałem o teatrze” — mó­wił. „W moim pościele na pewno była jednak żywa tradycja traktowania sztuki jako przeja­wu diabelstwa. Protestantyzm zawsze łączył się z purytanizmem, co ograniczało np. lektury do Biblii i Kalendarza ewangelickiego. Wszelka kontemplacja, a też zachwyt skierowane były w stronę Pana Boga. Mimo to pierwsze spekta­kle, które widziałem, pamiętam z Domu Zbo­rowego w Wiśle. Miałem wtedy 6-7 lat, byłem uczniem szkółki niedzielnej, jeszcze przed roz­poczęciem lekcji religii. Temat spektaklu wią­zał się z Bożym Narodzeniem, ale to nie były jasełka, raczej sceny z życia Marcina Lutra”.

Najważniejszą osobą wprowadzającą Pilcha w świat teatru był Tadeusz Słobodzianek. Obaj daleko mieli jeszcze do pisarskiego debiutu, ale pod koniec lat siedemdziesiątych komen­towali życie kulturalne na łamach prężnego dwutygodnika „Student”. „Byłem pod wiel­kim wpływem Tadeusza Słobodzianka” - mó­wił mi Pilch. „Za przeproszeniem, piłem z nim wtedy, no i odebrałem poważną lekcję. Tadzio mieszkał podówczas na ulicy Sebastiana, w za­puszczonej części Kazimierza, w absolutnie ma­lowniczej norze. Wchodziło się od podwórka, sracz na zewnątrz, nie było szyby w oknie. Zi­mą wszystko zamarzało, nie było idealniejszego miejsca do konsumpcji wódki Bałtyk. Dopisywało mi wtedy zdrowie, a Tadzio zawsze miał siłę, był wyższy o pół metra, cięższy o 50 ki­lo. Człowiek-góra. Jeszcze w latach 70., świeżo po studiach, miał dalekosiężny plan artystycz­ny i bardzo precyzyjne plany dramatów zło­żone w teczkach — Pekosiewicza, Cara Miko­łaja, Proroka Ilję, które opublikował po latach, ku mojej satysfakcji, ale i ku mojemu zdumie­niu. Ja wiedziałem, że chcę pisać, ale nie wie­działem co. Taki miałem problem, dosyć dra­matyczny jak dla pisarza”. W swoim dzienniku Pilch wspominał, że bywał również w krakow­skim Teatrze im. Juliusza Słowackiego, gdzie oglądał m.in. spektakl Krystiana Lupy Rzeź­nia na podstawie sztuki Sławomira Mrożka. Głównym adresem był jednak Stary Teatr. „Jego arcydzieła stały się dla mnie teatralnym punktem odniesienia, kanon poszerzyły po­tem tylko spektakle Krystiana Lupy” — wspo­minał Pilch, którego bohaterowie w powieści Miasto utrapienia chodzą na głośne spektakle, m.in. Wymazywanie Lupy w Dramatycznym. „Przypominam sobie, że jeszcze jako uczeń szkoły średniej zdążyłem zobaczyć Sen nocy letniej Swinarskiego z Wojciechem Pszo­niakiem w roli Puka. Poczułem pierwsze dotknięcie teatru. Potem były Dziady, Wyzwo­lenie, no i opowieści o Swinarskim Słobo­dzianka, który chodził na jego próby, także na Hamleta, przerwane przez śmierć reżyse­ra. Piorunujące wrażenie zrobiły na mnie Biesy Wajdy i Umarła klasa Kantora, choć czułem, że taka awangarda nie jest moją parafią. Ale pamiętam spektakl w krakow­skiej Rotundzie — potworny tłok, upał, dziew­czyny odpalone w najatrakcyjniejsze ciuchy i siedzącego w pierwszym rzędzie Jana Błoń­skiego. Tam też poczułem dotknięcie praw­dziwej sztuki. Pilnego chodzenia do teatru nie było, ale Tadeusz Słobodzianek i Pan Bóg sprawili, że najważniejsze rzeczy widziałem”.

Słobodzianek zaprosił Pilcha w 2002 roku na warsztaty dramaturgiczne prowadzone w Wi­grach. Można domniemywać, że było to dla pisarza ważne doświadczenie, ponieważ war­sztaty stały się kanwą książki pisanej przez Pilcha przed śmiercią. Jak wspomina Słobo­dzianek w książce Katarzyny Kubisiowskiej Pilch w sensie ścisłym, Pilch był w Wigrach w znakomitej formie. Gdy inni imprezowali, pływał w jeziorze wraz z ówczesną partnerką Eweliną Pietrowiak, reżyserką. Grał też w piłkę, co potwierdza zdjęcie reprodukowane w książ­ce: na polnym boisku stoi razem z reżyserem Remigiuszem Brzykiem.

Teatralna porodówka

Zanim Jerzy Pilch stał się człowiekiem tea­tru, by użyć jego ulubionej frazy, w sensie ścisłym, duży potencjał jego prozy zauważyli aktorzy oraz reżyserzy filmowi i teatralni. Po­wodem był krwisty język pisarza oraz barwne postaci, jakie konstruował. Dostrzegł to Jerzy Stuhr, który zekranizował Spis cudzołożnic (1994) i zagrał w nim główną rolę. „Spis cudzo­łożnic był książką trudną do sfilmowania” — wspominał Jerzy Stuhr w „Gazecie Wyborczej”. „On w tym nie uczestniczył. Potem, zapytany przez dziennikarza, powiedział: «Owszem, fajny film, ale na końcu, jak Stuhr popierdziela po fellinowsku, to już nie mogłem wytrzymać». Dialogi wyjąłem wprost z jego powieści, więc uznałem, że powinien występować jako ich współautor. Dostaliśmy za nie nagrodę w Gdy­ni”. Potem Janusz Morgenstern wyreżysero­wał Żółty szalik (2000) oparty na oryginalnym scenariuszu Pilcha. Główną rolę kreował Ja­nusz Gajos, wspierany przez Danutę Szaflarską, Krystynę Jandę i Joannę Sienkiewicz.

Pilch bywał kokieteryjny. Gdy pytałem go o inscenizacje książek, odpowiadał, że udziela zgody na spektakle, ale nie zawsze je ogląda. Komentował to w swoim stylu: „Próby sce­nicznych adaptacji mojej prozy dokonywane przez reżyserów są dla mnie dowodem na upadek polskiego teatru. To się nie nadaje... choć dobry aktor zagra i płytkę PCV”.

Pierwszą ważną próbą przeniesienia twór­czości Jerzego Pilcha w świat teatru był Mo­nolog z lisiej jamy, spektakl telewizyjny Jerze­go Krysiaka z 1998 roku z Bogusławem Lindą i Magdaleną Cielecką. Była to opowieść o czło­wieku, który dokonuje niełatwego obrachun­ku ze swoim życiem. W obskurnym, zaniedba­nym mieszkaniu spędza dzień za dniem, pijąc „żołądkówkę”, oglądając telewizję i wspomi­nając przeszłość. „Ta komfortowo i dostatnie urządzona ziemianka to jest mój szpital, moje sanatorium i moje ambulatorium. To jest mo­ja porodówka, moja przychodnia, moja izba wytrzeźwień, moja detoksykacja, moja reani­macja, mój oddział odwykowy” — mówi boha­ter. Kiedyś wiodło mu się lepiej. Miał ładne mieszkanie, „szlachetną żonę i nieudanego syna”. Potem oboje odeszli. Ożywczy powiew w zatęchły i coraz bardziej duszny świat bo­hatera wniosła tylko Gracha Petersburg — pro­stytutka, z którą przeżył ognisty romans. Jedy­nym towarzyszem bohatera staje się telewizor. Jemu powierza swoje tajemnice. Spektakl zo­stał zapamiętany również dzięki zaangażowa­niu gwiazdorskich prezenterów. Z ekranu do głównego bohatera mówili: Grażyna Torbicka, Janusz Weis, Marcin Zimoch, Tomasz Kam mel, Maciej Orłoś. Ale sukces przedstawienia był umiarkowany.

W 1999 roku powstał drugi telewizyjny spektakl — Inne rozkosze oparte na powieści Pilcha, który we współpracy z reżyserem Ru­dolfem Ziołą przygotował również scenariusz. Główną rolę Kohoutka zagrał Krzysztof Globisz, zaś Kohoutkową — Magdalena Cielecka. W 2000 roku Rudolf Zioło wyreżyserował w warszawskim Teatrze Powszechnym spektakl pod tym samym tytułem, będący adaptacją wspomnianej powieści oraz Tysiąca spokoj­nych miast, z Wiesławem Komasą w roli głów­nej. Życie erotyczne głównego bohatera połą­czono z motywem zamachu na Wiesława Go­mułkę. Spektakl nie miał dobrych recenzji, zwracano uwagę na dominację monologów, co rodziło dramaturgiczne mielizny. „Zamach na pierwszego sekretarza, który planują boha­terowie, to przecież parodia romantycznych zamachów z Kordiana i Dziadów. Nie dość, że zamachowiec nazywa się Trąba i jest nałogo­wym alkoholikiem, to jeszcze zamierza ugodzić Władysława Gomułkę strzałą z kuszy. Ten plan może się nie udać, bo, jak mawia ojciec Ko­houtka, lutry są urodzonymi negocjatorami, a nie zamachowcami. Mają cechę, której Po­lakom w kończącym się wieku kilka razy za­brakło” — pisał Roman Pawłowski w „Gazecie Wyborczej”.

Jan Paweł II w Narodowym

Przełomowe dla zaangażowania Pilcha w te­atr okazało się rozpoznanie potencjału sce­nicznego jednego z rozdziałów Miasta utra­pienia, poświęconego Janowi Pawłowi II, w któ­rym autor przyrównał pontyfikat do zwycię­skich meczów kadry Kazimierza Górskiego. Przypominał w ten sposób swoje przywiąza­nie do piłki nożnej, ulubionej dyscypliny spor­towej, ale pokazał papieża na najwyższym miejscu podium, co dla „luterskiego synka z Wisły”, jak zwykł siebie nazywać, było ewi­dentnym wyrazem uznania. Na marginesie warto przypomnieć, że Karol Wojtyła, podob­nie jak Pilch, kibicował drużynie Cracovii. Dobrą pointę podobieństw może stanowić moje wspomnienie jednego z ostatnich wykła­dów profesora Zbigniewa Raszewskiego w war­szawskiej PWST. Podkreślił wtedy przynależ­ność meczów piłkarskich do świata widowisk, który z uwagą opisywał, na najwyższym po­dium stawiając teatr.

Miałem okazję rozmawiać z pisarzem, gdy wykluwał się pomysł sztuki Narty Ojca Świętego, zamówionej przez Jana Englerta dla Tea­tru Narodowego. „Nie mogę odpowiedzieć wprost, dlatego odpowiadam wymijająco” — mówił mi. „Mam pomysł na sztukę, w dodat­ku bardzo wyrazisty, co wcale nie świadczy o nim dobrze, bo jak się ma za wyraziste po­mysły literackie, nie chce się ich zapisywać. Człowiek wie, że czeka go już tylko robota biurowa. Co innego jak jest element tajemnicy, strzęp obrazu, który rozchyla wyobraźnię. Ale siedzę teraz nad dużą powieścią, największą, jaką napisałem. Pewien wątek tej książki, liczący 10 stron, będzie — jeśli dożyję — stano­wić punkt wyjścia sztuki teatralnej. Więcej nie powiem, poza tytułem. Najprawdopodobniej będzie brzmiał Narty Ojca Świętego. Tak przynajmniej zatytułowałem rozdział powieści, o którym mowa”. Pilch zaznaczał, że sztuka będzie o papieżu w takim sensie, jak Rewizor jest o władzy. „Nie, żebym się porównywał do Gogola” — uściślał. „Chodzi o kierunek, chwyt teatralny: zamierzam napisać rzecz wyrasta­jącą z tego samego pnia. Nie drążmy już spra­wy, bo i tak powiedziałem za dużo […]. Jestem z jednym z dyrektorów teatrów po słowie. Ze mną jak w knajpie — reaguję według kolejności zamówień. Niestety, obawiam się, że pisząc dla teatru, dostanę się w sam środek dyskusji o niedoborze dramaturgii współczesnej, a już na pewno o jednej z jej cech. Nawet jak już powstała współczesna sztuka, odnoszę wra­żenie, że położona została sprawa dialogu. Bo zaryzykuję tezę, że istotą dramatu jest dialog. Dobrze mówię czy pier.. .ę? […] Tymczasem nasz naród, który bez przerwy gada, jest w spo­rze politycznym, docieka różnych zagadek, mniej lub bardziej frapujących, dyskutuje o afe­rach — nie ma nie tyle nawet dramatu, co dia­logu na własną miarę”.

Tak Pilch wtedy definiował polski teatr: „Są na scenie metafory, wrzaski, nieczytelne sy­gnały, ale brakuje dobrze napisanej rozmowy, w której mogłoby brać udział trzech aktorów. Rozmowa być może przestała być ważna dla młodych ludzi zagłuszonych dyskoteką… ale i w takie uogólnienia nie wierzę”. Pisarz zwra­cał uwagę, że bolączką polskiej literatury, w tym również pisanej z myślą o scenie, jest brak tra­dycji pisania realistycznego. „Dramat roman­tyczny, którego nawiasem mówiąc nie znoszę, to potwierdza. W ogóle romantyzm to jest gi­gantyczne nieszczęście literatury polskiej. Z dwojga złego i jakbym musiał wybierać, to wolę «małą klasykę» — Zapolską, Perzyńskiego, Rittnera, Bałuckiego. Jakby się to rozwinęło, byłoby szansą dla teatru. Ci, skądinąd dalecy od wielkości autorzy, potrafili układać historie. A ja uważam, że najpierw trzeba dobrze napisać historię, jeśli ten warunek jest spełniony — jest szansa na metaforę. Zwłasz­cza w teatrze widzę dla niej nieskończone możliwości”.

Gdy polski teatr współczesny oparty był na monologach bądź deklaracjach, Pilcha szcze­gólnie intrygowało właśnie pisanie dialogów. „Za młodu tego nie umiałem, nawet nie prze­widywałem” — komentował. „Teraz jest ich więcej w mojej prozie, daję dialog nawet do felietonów. Dialog interesuje mnie jako forma bezwzględna”. Wierzył też w siłę teatru. „Może jego znaczenie ostatnio trochę zmalało. Ale z tego, że ktoś mówi ciszej, nie wynika, że mó­wi słabiej”.

Komedia o Polakach

Media śledziły postępy związane z powsta­waniem sztuki. Sprawa, jak to w Polsce zwykle bywa, zrobiła się również polityczna, dotyczy­ła bowiem najważniejszego Polaka, którym był Jan Paweł II. Jednocześnie czas, biorąc pod uwagę debatę dotyczącą Kościoła katolickiego, był gorący. Coraz głośniej wypowiadało się w sprawach sztuki Radio Maryja księdza Ry­dzyka, zaś kontrowersje wzbudzały m.in. in­stalacje Doroty Nieznalskiej. Jerzy Pilch pod­kreślał: „Jestem pełen podziwu dla dyrektora Jana Englerta. Zamówił tekst, a potem przeżył chwile popłochu, kiedy poważnie potrakto­wałem jego kurtuazyjne zaproszenie. Ale po­stąpił zgodnie z Pismem, które mówi: «Więcej dokona, kto siebie pokona, niż miasta do­bywa». Niektórzy dyrektorzy w ogóle ze mną nie chcieli rozmawiać. Ale tekst zawisłby na haku, gdyby nie reżyser, który się nim wzruszył. Okoliczności naszego pierwszego spotkania były anegdotyczne. Poznaliśmy się w teatrze. W Romie, gdzie odbyła się uroczystość Pasz­portów «Polityki» [...]. Jako człowiek palący, to też jest ważne, poszedłem do toalety. Patrzę, a tu jakiś miły, łysy facet. Od razu zyskał wy­soką notę, bo zagaił w sposób niezwykle inte­ligentny. Powiedział: «Pańska Cracovia wej­dzie do pierwszej ligi!». To był Piotr Cieplak”. Punkt wyjścia do pisania sztuki był następujący: Granatowe Góry żyją mitem Jana Pawła II, który w latach młodości przyjeżdżał do gór­skiej miejscowości na narty. Teraz, jak niesie plotka, po rychłym zrzeczeniu się urzędu pa­pieskiego z racji kłopotów zdrowotnych, ma ponoć zamiar osiąść w Granatowych Górach na stałe. Tak mówił o sztuce Piotr Cieplak na łamach „Polityki”: „Pilch, który jak ognia uni­ka patosu, jednocześnie dotyka odważnie i ory­ginalnie takiej struny w Polakach, która nigdy nie bywa trącana. Papież, jego osoba, jego mit, jego wpływ na życie narodu — tym się przecież nikt dotąd w Polsce nie zajmował. Prawdopodobnie dlatego, że to jest trudne i ryzykowne. A tymczasem właśnie Pilch, używając swojego przewrotnego i dowcipne­go tonu, który tak dobrze znamy, serio i mą­drze dobiera się do tematu. Wgryzamy się na próbach w literacki materiał z Januszem Ga­josem, Jerzym Radziwiłowiczem, Władysła­wem Kowalskim, Beatą Fudalej, Jarosławem Gajewskim. Można powiedzieć, że wspólnie podejmujemy wyprawę w głąb duszy polskiej. Kogo spotykamy? Ludzi pokracznych, często niespełnionych, czekających na cud przywie­ziony przez biały helikopter nadlatujący z nie­ba. Sztuka nie jest o papieżu — który miałby rze­komo zrzec się watykańskiego urzędu i zamie­szkać w beskidzkich Granatowych Górach — tylko o tej tęsknocie ludzi oczekujących na jego przyjazd, o ich pragnieniu czystości, jas­ności, mądrości, piękna. Pragnieniu często nieporadnym. Właściciel wędliniarni wymy­śla w pocie czoła potrawy, jakie będzie goto­wał papieżowi. Policjant wierzy, że zostanie dowódcą Gwardii Szwajcarskiej. W każdym z nich plotka o przybyciu Ojca Świętego uru­chamia lawinę marzeń, ale i autorefleksji. Ca­ła ta naładowana czekaniem i nadzieją noc w Granatowych Górach lepiej uświadamia mieszkańcom, kim są, jakie jest ich miejsce w świecie. Niesłychanym atutem tej sztuki jest język. Słychać w nim echa Gogola, Mrożka, Wyspiańskiego, ale i Biblii. Postacie Pilcha istnieją w języku, w mowie — w barokowo-sarmackich frazach”.

Pilch celnie zderzył sacrum i profanum. Polacy mówili, że tęsknią za papieżem. Gdy wyjeżdżał z kraju, krzyczeli „zostań z nami!” Tymczasem jeden z bohaterów Pilcha w przy­pływie szczerości stwierdza: „Niepodobna żyć w blasku majestatu Ojca Świętego”. „To jest historia o czekaniu i rozważaniu pewnych ewentualności wynikających z oczekiwania na przyjazd Ojca Świętego” — mówił mi Pilch. „Niech mnie Pan Bóg broni, bym chciał na­pisać tekst o hipokryzji, o tym, że jest powin­ność świętości, której nie realizuje się w życiu.

Dzień powszedni nie jest od tego, żeby był stuprocentowo święty. Moje postaci bronią swojego życia, a nie hipokryzji. Gdybym po­wiedział, że jestem po stronie grzechu, nie­ostrożnie bym powiedział, ale rozumiem ba­nalność życia, to, że jest pełne banalnych wy­stępków [...]. Wydaje mi się, że z wyjątkiem «Nie zabijaj» większość przykazań jest niedo­ścigłych. Nie kradnij? Powiedziałbym, że to wysoce dyskusyjne, zwłaszcza w Polsce teraz. Nie mów fałszywego świadectwa? Dekalog jest po to, by człowiek miał świadomość tego, że grzesząc, robi źle. Ale ilu jest ludzi, którzy mogą powiedzieć, że żyją w zgodzie z przy­kazaniami w stu procentach. Może jeden Pa­pież? Księża? Nie żartujmy! Wyrozumiałość dla ludzkiej nikczemności nie oznacza jej ak­ceptacji. Czy moja wyrozumiałość występków ludzkich jest bliska degrengolady? Nie wiem. Od świętości też niech mnie Pan Bóg broni. Miałem krewnych, którzy osiągnęli doskona­łość, moim zdaniem, przedwcześnie. Byli nie do zniesienia. Przecież za doskonałością idzie chęć pouczania, rygoryzmu [...]. W moim tek­ście nie ma negatywnych postaci. To kome­dia”. Intrygujące było również to, że pisarz ewangelik napisał sztukę, która sumowała hi­storię Polski od czasu wyboru Karola Wojtyły na następcę świętego Piotra — właśnie przez pryzmat biografii Karola Wojtyły. „Podoba mi się teoria, że niepodległość nie jest wynikiem kryzysu w ekonomii, ale cudem, co mówi ksiądz Kubala” — komentował Pilch. „Historia ostatnich dekad da się zinterpretować w ka­tegoriach Bożych. Wybór Papieża, pierwsza msza w Warszawie, nie ma Gierka, jest Lechu i «Solidarność». Za Jaruzelskiego kompania reprezentacyjna występuje w rogatywkach. Potem niepodległość. Katolicy polscy dostali całą serię widzialnych znaków. Przecież to widać. A teraz przyszła normalność i cudów nie ma. Trudno to znieść. Ale ja widzę znaki Boże. Próby teatralne mojej sztuki zaczęły się w dniu urodzin Papieża”.

Nie obyło się bez medialnego skandalu. Wejścia na próbę generalną zażądał ówczesny duszpasterz środowisk twórczych ksiądz Wie­sław Niewęgłowski. Media pisały o cenzurze prewencyjnej. Piotr Cieplak zachował się dy­plomatycznie: nie robił sprawy z nietypowej obecności księdza na próbie. Starał się zwró­cić uwagę, że społeczeństwo, które tak wiele zawdzięcza Janowi Pawłowi II, nie stworzyło na jego temat żadnego wartościowego utworu literackiego. Pilch był pierwszy. Przyjęcie prapremiery było zróżnicowane. Publiczność doceniła barwne postaci interpretowane przez wybitnych aktorów. Mocny był finałowy mo­nolog w wykonaniu Władysława Kowalskiego, rozpoczęty frazą: „Wiecie, co czułem, gdy Woj­tyła został papieżem? Czułem się tak, jakby Polska zdobyła mistrzostwo świata. Jakby nasi wygrali w meczu finałowym z Brazylią 7:0”. To był czas, kiedy Jan Paweł II, pomimo choroby, żył jeszcze i starał się być aktywny. Ale już wtedy Jerzy Pilch stawiał pytanie, co będzie, gdy papieża zabraknie. „Przede wszystkim powiedzmy: oby żył tysiąc lat, bo potem czeka Polskę okres żałoby. Polskie piekło będzie jeszcze większe niż teraz, gdy za życia Papieża katolicy są podzieleni w kwestii jego naucza­nia. Jak można nie zauważyć listu Ojca Święte­go na pogrzeb Miłosza? «Nasz Dziennik» mo­że! To jakie będzie rozdzieranie szat papie­skich i pism bez jego obecności? Papież będzie patronem każdej partii, każdego stronnictwa i wszyscy będą mieli rację”.

W 2005 roku, po śmierci Jana Pawła II, Nar­ty Ojca Świętego zostały zdjęte. Jerzy Pilch nie zdecydował się na przeróbkę. W 2007 spektakl miał swoją premierę w Teatrze Telewizji.

Społeczność Wisły

Po tej głównej teatralnej przygodzie zda­rzyły się Pilchowi różne teatralne wycieczki. W felietonie Koniec próby czytanej na łamach „Dziennika” w 2007 roku pisał: „Dwa tygodnie temu cierpliwie i wyrozumiale, a też dobrotli­wie i żartobliwie, napomniałem w tym miej­scu młodego reżysera teatralnego i świeżego felietonistę «Tygodnika Powszechnego» Jana Klatę, by unikał trywialnie doraźnego czyta­nia Szewców Stanisława Ignacego Witkiewi­cza — takie aktualizacje to jest niedźwiedzia przysługa: «wiecznie żywym» Witkacego nie czynią, dają mu wyłącznie trywialny wymiar kabaretowy. Nie ma się czym zachłystywać. Nawet jak się to i owo zgadza [...]. Kierunek tej metody jest zresztą powszechny. W teatrze panuje obecnie, bardzo Klacie i jego współ-plemieńcom sprzyjająca, prezentystyczna go­rączka [...]. Jeszcze całkiem niedawno na pro­pozycję, bym udał się do teatru, odpowiedział­bym Klacie jednym zdaniem, iż jest to nie­możliwe, albowiem po obejrzeniu w teatrze przedstawienia Klaty (prawdopodobnie według dramatu Juliusza Słowackiego) padłem jak dęt­ka i do dziś nie mogę się podnieść w ogóle [...]. Prawda jest gorsza: nie jest aż tak źle. Do teatru dalej mogę chodzić, na przedstawienia Klaty nie muszę, przeżyję tę tragedię, on tym bardziej — ma swoich wyznawców”.

Klata odpowiedział na łamach „Tygodnika Powszechnego” felietonem Zbudź się i żyj!: „Ów Hustler polskiej felietonistyki posiadł cudownie pomroczną niejasność erotomańskiej frazy. Parsknie, pilchnie, pruknie — a z or­gazmem mu się skojarzy. Zapewne pisze w po­zycji horyzontalnej. Gdyby jednak na chwilę chciał się nieco przewietrzyć, mógłby wstać i udać się do Starego Teatru. Odprawa posłów greckich w reżyserii Michała Zadary jest także dramatem żywym, o wiecznie aktualnej Pol­sce opowiadającym. Niewiele takich napisano. Felietonista Pilch oczywiście nie musi tego wiedzieć. On i tak wie wszystko”.

Spośród reżyserów teatralnych najczęściej sięgał po książki Pilcha Jacek Głomb. „Uwa­żam, że Jerzy Pilch był najwybitniejszym współczesnym polskim pisarzem” — mówi re­żyser, dyrektor Teatru Modrzejewskiej w Leg­nicy. „Chcę jednocześnie podkreślić, że jestem admiratorem tej części twórczości Pilcha, która jest skupiona wokół Wisły. Myślę, że znam ten fragment dzieła Jerzego bardzo do­brze, domyślam się, co jest prawrdą, a co prze­tworzeniem. Ujęło mnie w niej przede wszyst­kim to, co jest istotne dla naszej wieloletniej pracy w Legnicy, czyli opowieść o małej społeczności, która trzyma się razem i broni się przed «tym większym». Być może wynika to z faktu, że ja też jestem z takiej społeczności, konkretnie z Tarnowa, a mój pierwszy zawo­dowy spektakl, jaki tam zrealizowałem, nosił znamienny tytuł Miasto". Jacek Głomb wspo­mina, że kiedy spotkał się z pisarzem po raz pierwszy, miał on złe doświadczenia z adap­tacjami teatralnymi. „Jednak dawał nam zie­lone światło. Pośród jego wielu umiejętności było pisanie niepowtarzalnych dialogów, a jak wiadomo — mówię to z niejaką ironią — wielu aktorów bardziej zajmuje się tym, co mówi, a nie w czym gra. Tak się złożyło, że Zabijanie Gomułki i Wiele demonów zrealizowałem dwa razy, co mi się rzadko zdarza, nie przepadam za »powtórkami« w teatrze. Wiele demonów — pierwszy raz w Batumi (2016), a potem w Tea­trze Śląskim w Katowicach (2019), gdzie wciąż są na afiszu. Zabijanie Gomułki na podstawie Tysiąca spokojnych miast pokazałem pierwszy raz w Teatrze Lubuskim w Zielonej Górze. Przyznam się, że książkę kupiłem przypad­kowo, bo nie byłem wcześniej admiratorem twórczości Pilcha. Wiedziałem, że jest taki autor, ponieważ studiowałem w Krakowie historię, a on był wtedy wykładowcą na po­lonistyce, starszym ode mnie o jedną dekadę. Moją uwagę przykuła okładka ze starym wart­burgiem, a potem opis, że kilku facetów, w tym jedno dziecko, jedzie do Warszawy... zabić I sekretarza KC PZPR Władysława Gomułkę. Z chińskiej kuszy! Bardzo mnie to zaintrygo­wało i rozbawiło. Dyrektorem teatru w Zie­lonej Górze był podówczas Andrzej Buck. Bardzo chciał, żebym zrobił komedię. Po­wszechnie wiadomo, że nie jestem specjalnie komediowym twórcą, ale gdy zacząłem czytać powieść Pilcha, okazało się, że może wpaso­wać się w zamówienie. Tak powstał spektakl, który zrealizowaliśmy poza siedzibą teatru — w budynku magazynu, co dodawało koloru przedsięwzięciu”.

Spektakl rozbił w 2007 roku bank z nagro­dami XIII Ogólnopolskiego Konkursu na Wy­stawienie Polskiej Sztuki Współczesnej — za adaptację (Robert Urbański), reżyserię (Jacek Głomb) i scenografię (Małgorzata Bulanda). „Jedną z nagród było zaproszenie do Warsza­wy, gdzie graliśmy w dawnym Domu Kultury Karuzela na Jelonkach. Pilch przyszedł na spektakl, jak to zwykle, z piękną dziewczyną” — mówi reżyser. „Przyszła też Warszawa, w tym branża, i co było bardzo zabawne, na początku bardziej oglądała Jerzego niż przedstawienie. Kiedy Zbyszek Waleryś, który grał Józefa Trąbę, miał monolog o Mao Tse-tungu — Pilch zaczął się mocno śmiać, a za nim już wszyscy bawili się doskonale. Spektakl skończył się sukcesem, udało się doprowadzić po nim do spotkania Jerzego z zespołem aktorskim, ale szczegółów już nie pamiętam. Jemu się przedstawienie spodobało, a po kilku latach zadzwonił do mnie z prośbą o przypomnienie nazwiska Zbyszka i polecił go do nagrania audiobooka jednej ze swoich książek. Kiedy Zielona Góra przestała grać Zabijanie Go­mułki, odkupiłem dekoracje i powstał spek­takl w Legnicy, w podobnych ramach, ale już z «moimi» aktorami. W 2018 roku transmi­towała go TVP Kultura, bardzo dobry zapis można zobaczyć na VOD TVP. Wspomnę jeszcze jedną realizację Pilcha: Marsz Polonia w Teatrze Powszechnym w Łodzi w 2012 roku — taki Pilch społeczno-polityczny. Bardzo ważna książka, która we współczesnej Polsce zabrzmiałaby jeszcze mocniej”.

Jacek Głomb podkreśla, że ważne jest, by opowiadać wiślacki świat Pilcha w teatrze i w filmie. „Jego książki to często podstawy do gotowych scenariuszy” — mówi. „Wiele demonów to jedna z najważniejszych powieści w polskiej literaturze. To jakby wszystkie książ­ki Jurka w jednej. Żałuję, że Pilcha tak mało jest w kinie i teatrze. Będę zawsze propagował jego twórczość i namawiał kolegów na realiza­cje, choć nie jest łatwo ją wystawiać na scenie. Mam przygotowaną adaptację teatralną i sce­nariusz filmowy Innych rozkoszy. Obie autor­stwa Roberta Urbańskiego. Chciałbym je zre­alizować”.

Inne rozkosze powróciły do teatru w 2005 ro­ku na Scenie Polskiej w Cieszynie w reżyserii Katarzyny Deszcz, zaś w Teatrze STU wysta­wił je Artur „Baron” Więcek (2016) z Toma­szem Schimscheinerem w roli głównej. Wiele demonów wystawił również Mikołaj Grabow­ski w 2017 roku. Była to koprodukcja Teatru IMKA i Teatru Nowego w Łodzi. Reżyser za­chwycił się biblijnością frazy i wydestylował frapujący metafizyczny spektakl. Teoretycz­nie rozgrywający się jak powieść w czasach gomułkowskich, a jednocześnie współczesny. Przedstawienie, tak jak powieść, było thrille­rem. Na pierwszy rzut oka. Zwracał uwagę wą­tek metafizyczny, który wyraża się w motywach horrorowo-sensacyjnych, bo powieść da się czytać na wielu poziomach. Zaginięcie jednej z córek pastora Mraka otwiera furtkę do ta­jemniczej rzeczywistości, w której życie mie­sza się ze śmiercią, religijność z erotyzmem, przyziemność z wiecznością. Głównym pro­blemem był jednak religijny fundamentalizm, który zamykał szansę na dialog z myślącymi inaczej. Znamienne były słowa Pastora: „Może faktycznie jak koszmaru nie da się zamknąć, trzeba się na niego otworzyć. W końcu Jezus Chrystus tej nocy na świat przybędzie i z czelusci wyjsć pomoże".

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji