Artykuły

Pasja dla agnostyków

Na początek zastrzeżenie: jadąc do łódzkiego Teatru Muzycznego na "Jesus Christ Superstar" obawiałem się bycia "żabim oczkiem", a więc widzem nacechowanym co najmniej sporą rezerwą. Nie iżbym nastawiony był źle do przedstawienia, ale raczej z powodów czysto prywatnych.

Zawsze bowiem obawiam się majstrowania przy historiach ze sfery sacrum - no chyba że majstruje się przy nich na poziomie Picandra, autora tekstu Bachowskiej "Pasji wg Św. Mateusza", czy Jennensa, który kompilując biblijne teksty do spółki z Händlem stworzył "Mesjasza". Poprzeczka ustawiona jest zatem dość wysoko - stąd i wspomniana już rezerwa. A jednak

Oglądając łódzką realizację "Jesus Christ Superstar", przypomniałem sobie słowa mojego nieżyjącego już od dekady przyjaciela i jednego z moich najważniejszych nauczycieli teatru, wybitnego krytyka Andrzeja Hausbrandta.Był człowiekiem głębokiej wiary i - jak to najczęściej bywa z takimi ludźmi - dalekim od wszelkiej bigoterii. Miał swoje rachunki z Bogiem, jak sądzę trudne, z pewnością niewolne od pytań, ludzkich lęków i wątpliwości. Wiara bez tych lęków i wątpliwości jest według wielu teologów wiarą niepełną. Jeśli przypominam go przy tej okazji, to dlatego, że zawdzięczam mu i tę myśl wyrażoną podczas jednego ze spotkań przy naszym stoliku w słynnym "Czytelniku": "można dyskutować o istnieniu czy nieistnieniu Chrystusa, o jego boskości czy człowieczeństwie. Jednak sama myśl o ofierze, jaką jest męka i oddanie swego życia dla uratowania i zbawienia innych, jest sama w sobie rzeczą najświętszą, świadectwem człowieczeństwa". Być może ta właśnie myśl kierowała Timem Rice'em i Andrew Lloydem Webberem, gdy pod koniec zamierzchłych już lat 60. tworzyli jedną z najpopularniejszych rock-oper. A działo się to chwili, gdy rozkwitała jeszcze kontrkultura, gdy zmieniał się duchowy paradygmat zachodniej cywilizacji, której jednym z fundamentów jest przecież zapisana w czterech Ewangeliach relacja o Tym, który na krzyżu oddał swe życie za całą ludzkość. Nawet jednak w tamtych czasach pokazanie Chrystusa z innej, czysto ludzkiej perspektywy było czynem wymagającym ogromnej powiedzmy - śmiałości. Dzieło Rice'a i Webbera, w końcu jeden z superprzebojów popkultury, doświadczyło różnych przygód. Uznawano je za bluźnierstwo, zwolennicy politycznej poprawności dopatrywali się w nim antysemityzmu, inni z kolei gromili autorów za pokazanie Judasza i Piłata jako postaci nieledwie godnych współczucia, zapominając, że dla zachowania politycznej poprawności należałoby zakazać publikowania Biblii, a za takie, a nie inne ukazanie postaci Jezusa i Piłata książką zakazaną powinien stać się też "Mistrz i Małgorzata" Bułhakowa. Dziś, po 45 latach od powstania, "Jesus Christ Superstar" uznany został nawet przez Watykan jako jedna ze sztuk zalecanych do wystawiania. Roma locuta - causa finita. Wobec tego zalecenia wypada tylko żałować, że łódzka premiera odbyła się w październiku, a nie w Wielkim Poście - ta rock-opera jest przecież w swojej treści i formie widowiskiem pasyjnym. Kończy je śmierć Chrystusa - w łódzkim widowisku zakończona żywym obrazem wprost odnoszącym się do tradycyjnego przedstawienia . I jak w tradycyjnej Pasji - nie ma w nim chwili Zmartwychwstania. W naszych agnostycznych czy wręcz ateistycznych czasach ma to dodatkową i zapewne gorzką wymowę.

Dzieło Rice'a i Webera liczy sobie - bagatela - niemal 5 dekad. W swoich czasach rewolucyjne w pomyśle, osadzone całkowicie w rockowym idiomie, było z pewnością estetycznym wyzwaniem. Dziś z racji swej metryki spełnia całkowicie kryteria osiemnastowiecznej londyńskiej Akademii Muzyki Dawnej. Ta - przypomnijmy - uznawała za dawną muzykę wszystko, co powstało wcześniej niż przed ćwierćwieczem. Ten utwór nigdy jednak nie popadł w zapomnienie, melodie Webbera wciąż fascynują kolejne pokolenia wykonawców, jednak przed inscenizatorem stoi dziś wyzwanie: jak pokazać historię Jezusa stojącego na czele ludzkiej zbiorowości oczekującej od niego przywództwa, idola tłumów miotanego czysto ludzkimi wątpliwościami, zwątpieniem, a wreszcie zwykłą ludzką obawą. Zbigniew Macias odrzucił biblijną "cepelię", powłóczyste szaty, togi, kamienną architekturę Jerozolimy. Wszystko odbywa się w nowoczesnej, industrialnej niemal scenografii, w zimnych białych światłach współczesnych reflektorów; czasem ruch na scenie "zamraża" rozbłyskujący stroboskop. Judasz nosi ubranie, którego pozazdrościć mu może niejeden hipster. Chrystus jako jedyna ze scenicznych postaci nosi (zgodnie z wielowiekową tradycją) biały strój, lecz przecież nie powłóczystą szatę. Taki kostium mogłaby nosić niejedna rockowa gwiazda. Sanhedryn ubrany w jednakowe ciemne garnitury przypomina do złudzenia nawet nie polityków, lecz nijakich przedstawicieli średniego szczebla jakiejś anonimowej korporacji. Herod pląsa ubrany w obcisłą suknię, jest dziś wysztafirowaną drag-queen. Scena wypędzenia kupców ze świątyni rozgrywa się nie w przestrzeni sakralnej, lecz najwyraźniej w jakimś modnym klubie z didżejem i obowiązkowymi "bramkarzami" dokonującymi selekcji. To także signum temporis - oto są świątynie naszych czasów, oto bohaterowie naszej epoki. Pomysł na pierwszy rzut oka wyjątkowo karkołomny - a jednak prawomocny artystycznie. Jest w tym przedstawieniu scena, która nie daje spokoju, męczy, przywołuje obrazy z prawdziwego, a nie teatralnego świata. Turba, czyli w języku dawnych pasji tłum zasypujący pojmanego Jezusa pytaniami o zrobione błędy, środki obrony, o to, co czuje, przywodzi nagle na myśl przerażające obrazy z Iranu, w którym tuż przed egzekucją reporterskie wycirusy odpytują skazańca, jak się czuje, w ostatnich chwilach życia wymuszając na nim wyznania skruchy. Najnowsze wydarzenia na świecie dostarczyły jeszcze innych, równie przerażających widoków. Wszystko jest już na sprzedaż, nawet ludzkie pohańbienie i śmierć. Tym lepiej, tym atrakcyjniej. Muszę się przyznać do rezerwy wobec takiego "przestosowywania" realiów. Tym razem rezerwa jest zbędna. Inscenizacja Zbigniewa Maciasa jest logiczna, niesłychanie konsekwentna - i bardzo urodziwa teatralnie.

Także znakomicie zaśpiewana i zagrana. Obsada jest zmienna; podczas "mojego" przedstawienia uwagę przykuwał przede wszystkim Tomasz Bacajewski śpiewający Judasza, o nerwowych, kanciastych ruchach człowieka miotanego wątpliwościami i zwykłą człowieczą rozpaczą wobec machiny wydarzeń, które go przerosły, machiny, która zmiażdży go za chwilę z całą bezduszną obojętnością.

Niżej podpisany zalicza się do agnostyków - przynajmniej jeśli chodzi o podejście do dzieła Rice'a i Webbera. Przedstawienie łódzkiego Teatru Muzycznego dokonało jednak małego cudu. Jeśli nie dokonało we mnie duchowego przełomu w sprawie "Jesus Christ Superstar" i z niedowiarka nie uczyniło zaprzysięgłego zeloty, to przynajmniej zasiało wątpliwości - zdecydowanie in plus. Coś w tym jednak jest.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji