Grabiński na bocznicy
"Zabójca czasu" w reż. Maćka Prusaka w Akademii Sztuk Teatralnych we Wrocławiu. Pisze Tomasz Domagała, członek Komisji Artystycznej V Konkursu na Inscenizację Dawnych Dzieł Literatury Polskiej "Klasyka Żywa".
Pomysł na spektakl był znakomity: jako że ulubionym zajęciem Grabińskiego było przesiadywanie na lwowskim dworcu i obserwowanie przejeżdżających pociągów, wysłać go w podróż koleją, a jego interakcje ze współpasażerami potraktować jako przyczynek do wielopoziomowych opowieści, będących w istocie grą pomiędzy pisarzem a jego bohaterami. Na pomyśle się jednak skończyło. Zresztą na dobrą sprawę nie wiem nawet, czy to był pomysł! Wprawdzie taka sugestia pojawia się w opisie spektaklu, ale wątek Stefana Grabińskiego w pociągu jak nagle pojawia się w środku spektaklu - stanowiąc zresztą najlepszą jego część - tak nagle znika, pogrążając na powrót przedstawienie Prusaka we wszechogarniającym chaosie. Odpowiedzialna za taki stan rzeczy wydaje się literacka materia spektaklu, napisana przez Martę Giergielewicz. Napisana, dodajmy, najgorzej, jak można było. Ale po kolei.
Stefan Grabiński to jeden ciekawszych przedwojennych, acz dziś kompletnie zapomnianych polskich pisarzy. Uprawiał głównie gatunek noweli fantastycznej, specjalizując się w tak zwanym horrorze kolejowym (zainteresowanym polecam jego zbiór opowiadań "Demon ruchu"). Wcześnie zdiagnozowana u Grabińskiego gruźlica wpłynęła też znacząco na jego twórczość literacką, życie bowiem z odroczonym, aczkolwiek realnym wyrokiem śmierci pogłębiło jego myśl i rozwinęło ponadprzeciętną duchowość. Utwory jego zatem, oprócz gęstej niejednoznaczności, wynikającej z eksploracji granicy pomiędzy światami, cechuje silnie rozwinięty metafizyczny lęk przed tym, co po tamtej stronie. Język prozy Grabińskiego wykracza daleko poza realizm, budując za pomocą środków właściwych poezji sytuacje i postaci symboliczne. Specjalnością zaś "polskiego Lovecrafta" wydaje się umiejętne budowanie napięcia i nastroju metafizycznej, a więc nieco głębszej, niż ta pochodząca z poetyki horroru, grozy. Główne motywy jego twórczości poza fascynacją koleją, to: kwestia tożsamości, napięcie między nauką a szarlatanerią, demonizm kobiet czy kwestie związane z przyczynami obłędu.
W spektaklu Marty Giergielewicz i Maćka Prusaka wszystkie te tematy w większym lub mniejszym stopniu się przewijają, ale dzieje się tak nie dlatego, że są podporządkowane jakiejś nadrzędnej idei, ale dlatego, że z jego twórcom tylko znanych powodów pojawiły się w wyciętych z różnych opowiadań autora scenach. W praktyce wygląda to tak, że mamy ciąg zupełnie pozbawionych logiki scen, po których następuje wątek Grabińskiego w pociągu, po którym znowu mamy jakieś pojedyncze, wybrane "od sasa do lasa" sceny i spektakl się kończy. Bez dramaturgii, bez idei, z lalkowym finałem (jakby reżyser sobie właśnie przypomniał, że robi dyplom z lalkarzami), który wydaje się tu już kompletnie "od czapy". Wątek Grabińskiego w pociągu pokazuje, jak piękne mogłoby to być przedstawienie. Weźmy pierwszy z brzegu przykład: w przedziale są z Grabińskim siostry zakonne, jacyś inni pasażerowie, jeden z nich usypia, siostry zakonne zrzucają habity, wchodzimy w sen pasażera i zaczyna się teatr. Wystarczyło pójść tą drogą, tylko z zastrzeżeniem, że rządzić tymi pomysłami musi żelazna logika i konsekwencja (skoro jesteśmy w świecie Grabińskiego, to musielibyśmy się znaleźć w jego śnie, bo niby w jaki sposób miałby on wedrzeć się do snu pasażera?). Można też było ograniczyć się do jednego zwartego tomu opowiadań Grabińskiego, na przykład tych kolejowych i w jego ramach szukać pomysłu na spektakl. Tylko najpierw trzeba było sobie odpowiedzieć na pytanie, co chce się powiedzieć ludziom ze sceny i po co.
Chaos i brak pomysłu (albo jego kompletną niekomunikatywność) w dziedzinie dramaturgii próbuje ratować reżyser. Wysiłki te jednak są na poziomie ratowania płonącej stodoły wiaderkiem wody. Kilka scen się nawet broni (te z zakonnicami czy z otwartą szafą), zarówno choreografią, jak i prostotą pomysłu oraz jakością wykonania, całość jednak jest ciężka do strawienia. Pojawia się dodatkowo uczucie złości, oglądamy bowiem bardzo zdolnych młodych ludzi, ich ofiarną pracę, a cała para z ich starań idzie w gwizdek. Nie mówiąc już o tym, że twórców wydaje się mało obchodzić fakt, że to dyplom studentów, w którym nadrzędną sprawą jest ukazanie spektrum zawodowych umiejętności młodych adeptów sceny. W sumie to zresztą a rebours je pokazali - jako jedyni bronili się w tej pełnej znaków zapytania (co do jakości) próbie stworzenia teatralnego spektaklu.
W przedstawieniu "Zabójca czasu" jak na dłoni widać główne dzisiejsze problemy twórców z wystawianiem klasycznych tekstów: arogancję adaptatorów, którzy zamiast dogłębnie poznać autora i wybrać jakiś jego utwór, wybierają kilka scen z różnych dzieł, tworząc, pożal się Boże, artystyczne kolaże czy pseudointelektualne mozaiki; ich brak umiejętności tworzenia lepszych tekstów, niż te napisane przez tychże adaptatorów "ofiary"; wreszcie brak pomysłów lub ich totalną niekomunikacyjność teatralną, na papierze wszystko może wyglądać zjawiskowo. Na szczęście dzieła klasyczne na polskich scenach bronią się same, bo jak mawiał Czechow - "arcydzieła nie znoszą przeciętności, a tym bardziej mizerii".