Fredro i Różewicz w Tarnowie
Czerwcowe popołudnie niedzielne. Zbiera się na deszcz. W tarnowskim Teatrze im. Solskiego o godz. 17.00 grany jest podwójny spektakl: Śluby panieńskie Fredry i Białe małżeństwo Różewicza. Na widowni, zajętej mniej więcej w 1/3, ze sto osób: jakaś zamiejscowa wycieczka emerytów, trochę młodzieży, kilkunastu (chyba) tarnowian. Okres wakacyjnej kanikuły nie jest może stosowny dla formułowania dramatycznych wniosków o stanie frekwencji w teatrze dramatycznym, ale… No właśnie, ileż to razy w styczniu i listopadzie, w miastach większych i mniejszych, widywałam tę samą smutną pustkę w rzędach teatralnych foteli? Pustkę śmiercionośną dla aktora, spektaklu, że już nie wspomnę o optymizmie statystyki wykazującej wysokość dopłat mecenasa do każdego biletu teatralnego. Śmiercionośną dla cyfr, którymi żyją teatralne raporty o stanie widzów.
Miła pani z tarnowskiego teatru, na moją prośbę, wręcza mi po przedstawieniu zestawienie frekwencji na spektaklach w mieście i objeździe. W terenie, jak mnie informowano i wcześniej, Białe małżeństwo nie ma powodzenia, grywa się więc tylko Śluby panieńskie. Od premiery (28 marca br.) teatr zagrał w siedzibie 16 przedstawień łączonych wobec 4023 widzów, jedno przedstawienie Białego małżeństwa dla 374 widzów i 4 przedstawienia Ślubów panieńskich dla 1399 widzów. W objeździe Śluby grane były 11-krotnie wobec 4622 widzów. Wynik prostego dzielenia jest doskonały: dają przeciętną ok. 250 osób dla każdego przedstawienia „podwójnego” i ok. 350 osób dla każdego spektaklu Ślubów w Tarnowie, ponad 400 widzów na każdym objazdowym przedstawieniu tychże Ślubów. Co innego mówią fakty niedzielnego pochmurnego popołudnia.
Uogólnienia na tak wątłej podstawie z pewnością byłyby pochopne, weźmy jednak pod uwagę, iż rzeczywistość tego popołudnia w cyfrach, statystyki może przedstawiać się całkiem inaczej: zamiast stu żywych osób może w niej figurować np. okrągła liczba 300. Teatralne zestawienia ilości widzów nigdy bowiem nie obejmują: 1 — faktycznej liczby widzów na spektaklu, 2 — ilości biletów sprzedanych każdorazowo z kasy. Główną podporą statystyki (i kasy) teatru jest tzw. widownia organizowana, co się sprowadza do abonamentów zakapowanych przez zakłady pracy w ramach akcji kulturalno-oświatowej. Z faktu, że rada zakładowa instytucji zapłaciła za abonamenty nie wynika jednak automatycznie obecność pracowników tej instytucji w teatrze, wynika natomiast ich obecność w statystyce. Osobliwe małżeństwo kultury z odbiorcą konsumowane per procuram statystyki i instytucjonalności. Wnioski, wielokrotnie dyskutowane i powtarzane, pociągają za sobą całą lawinę zagadnień; sytuacja nie ulegnie zmianie dopóki teatr, taktowany jako deficytowe, ale jednak przedsiębiorstwo, rozliczany będzie z zysku bez względu na to, kto nań pracował, żywe czy martwe dusze na widowni. Rozumowanie to, aby pominąć znane, banalne już powtórzenia, sprowadza się w ostateczności do prostej prawdy: aby każda ze stron, teatr, i widownia, znalazły satysfakcję ze swojego związku, musi on być związkiem bezpośrednim, wynikającym z niesformalizowanej potrzeby obu stron. Małżeństwo z rozsądku także w kulturze jest smutne i jałowe.
Wracajmy jednak do tarnowskiego przedstawienia. Jaki sens ma łączenie w jeden spektakl Fredry i Różewicza? Zamysł realizatorów nietrudno odgadnąć: panieńsko-dworkowa, sielanka miłosna w konfrontacji z późniejszym o kilkadziesiąt lat pruderyjnym konwenansem mieszczańskiego salonu. Zamysł niejaką frywolnością i przewrotnością podszyty, zważywszy że spuścizna literacka Fredry, o czym milczą wstydliwie podręczniki historii literatury pisane ku zbudowaniu grzecznych panienek, nie w całości tak jest elegancka jak metrum Ślubów i kryje w sobie arcyobsceniczne dziełka, nazywające po męsku to, co gdzie indziej uleciało między wierszami. (Jakoś, jak dotąd żaden uczony nie wytoczył przeciw Fredrze zarzutów o mentalność czternastolatka, co więcej, poemaciki doczekały się entuzjastycznej apologii specjalistki od „sztuki kochania” dr Michaliny Wisłockiej.)
Pierwotna intencja teatru uwidacznia się jednak w przedstawieniu bardzo nieśmiało — z kilku powodów. Pierwszy, jest może najbardziej przygnębiający. Śluby panieńskie (reż. Antoni Baniukiewicz, scen. Jerzy Gorazdowski) w spektaklu tarnowskim straciły elegancję, szlachetność i wdzięk. Oliwkowo-pomarańczowe zastawki otaczają sceniczne wnętrze mglistą sugestią „jakiegoś” pejzażu: Topornie wykonane meble na kilometr pachną atrapą. Jaskrawy — nawet jak na teatr — makijaż obu panienek każe wątpić w ich niewinność (usta anielskiej Anieli płomiennym oranżem współgrają z kolorem jej szarfy). Darujmy sobie złośliwości. Nie czepiam się dla czepiania. Fredro grany w takiej scenerii przestaje być Fredrą. Dyscyplina wiersza, gestu, sytuacji aktorskiej nie może zaistnieć w przestrzeni zaaranżowanej byle jak, bez najmniejszej troski o staranność kostiumu i rekwizytu. Lepiej nie brać się, do klasyki, jeśli teatr ma ją traktować jako uciążliwego petenta. A nie tylko Fredro został w tarnowskim przedstawieniu tak potraktowany, widz też. Można mu pokazać byle co, on szaraczek i tak się na tym nie zna, kupi każdy bubel. Pamiętajmy przecież, że teatr jest dziedziną działania publicznego, tu nie da się nic załatwić zakulisowo dla osobnych, „lepszych” petentów i ku własnej chwale.
Świadoma jestem braków i trudności teatrów z ekipami technicznymi: stolarzami, krawcami, elektrykami. A przecież ten sam scenograf w przedstawieniu Białego małżeństwa Tadeusza Różewicza, z tą samą ekipą osiągnął prosty, zupełnie ładny efekt sceniczny. Kilka parawanów ze stylizowanym ornamentem secesyjnym, dwa białe łóżka Bianki i Paulinki — i od razu wiadomo, kiedy i gdzie rzecz się dzieje.
Tarnowskie Białe małżeństwo wyraźnie liczy się z psychicznymi oporami swojej widowni. Z tekstu usunięto scenę Bianki, przerażonej własną krwawą fizjologią. Na scenie nie materializują się żadne falliczne zwidy małżonki in spe. Dramatyzm przeżyć panienki młodej i „niewinnej”, czyli nieświadomej biologii płci własnej i odmiennej, u Różewicza ostro kontrapunktowanych młodopolskim konwenansem salonowych „lirycznych uniesień”, reżyser (Lech Terpiłowski) mocno stonował. Starając się wszakże utrzymać w konwencji tematu, wprowadził środki zastępcze, „gości z tamtego wymiaru”. Postacie ze Ślubów, których kostiumy przyprószono teraz zgaszoną szarością, przesuwają się nieme przez scenę jako alegorie sielankowego romansu. W obrazie Grzybobranie, kiedy Paulinka znajduje „bezwstydny” grzyb, odgrywają rustykalną pantomimę, jakieś Śniadanie na trawie czy Koncert wiejski. Naturalnie panienki są ubrane, żadna nie świeci golizną jak modelka Maneta. Odsyłając wyobraźnię widza do klasycznych tematów malarskich reżyser i tu cofa się w pół kroku. Nagość na scenie jest efektem wyzywającym, zgoda, ale po co wobec tego wdawać się w figury i tropy, których — z uwagi na obyczajowość widowni — nie będziemy mogli rozwiązać? A które skądinąd są i tak znaczeniami zastępczymi wobec tekstu?
Pozbawione groteskowej soczystości Różewiczowskiej tarnowskie Białe małżeństwo jest tzw. kulturalnym przedstawieniem, przepojonym na wskroś młodopolską metafizyką płci. Ciągle jak prababki w gorsetach, krążymy wokół magicznych słów i pojęć, nie mając odwagi ich wymówić. Czy jest to tylko wyraz obyczajowego purytanizmu, czy o wiele niebezpieczniejszy symptom myślenia stereotypami, które eliminują samodzielne pojmowanie świata? Intencją Białego małżeństwa nie jest epatowanie seksem. Groteskowa decyzja Bianki z ostatniego obrazu, kiedy staje nago przed świeżo poślubionym, z ostrzyżonymi po męsku włosami, mówiąc: „jestem… twoim bratem”, zawiera w sobie paradoksalność ludzkiej sytuacji. Można przy pomocy takich czy innych zabiegów „magicznych” zmienić ludzką rolę w kulturze, w dziedzinie symbolu, kostiumu nie jesteśmy jednak zdolni wykroczyć poza to, co jest w nas naturą. Najbardziej nawet wyrafinowany system znaków kultury zawodzi wobec „naturalności” płci. Dlatego u Różewicza Bianka rozbiera się ze swojej „kulturowej” kobiecości, i… wciąż pozostaje kobietą: „nagiej płci” nie można z siebie zdjąć jak spódnicy. W przedstawieniu tarnowskim staje przed Beniaminem ubrana w marynarski mundurek chłopięcy. Cel kształcący może i częściowo został osiągnięty, ten wdzięczny obrazek to przestroga przed dziwactwem jako konsekwencją purytanizmu kultury. Gdy dalekie od moralizowania Białe małżeństwo Różewicza jest groteską o paradoksie istoty ludzkiej w jej podwójnej biologiczno-kulturowej naturze.
Aktorzy, zwłaszcza panie, obsadzeni są trafnie — Matka (Józefina Werner) wyśpiewuje swoją rolę kobiety-męczennicy z operową emfazą, Bianka (Jolanta Gadeczek) jest w miarę egzaltowana, Ciotka, (Jadwiga Derżyńska) poczciwa i jejmościowata w swoim folgowaniu naturze. Najciekawszą rolą przedstawienia jest Paulinka Jadwigi Grygierczyk. Prowokacyjna dosadność języka, bezceremonialność w „kwestii płci” są u niej naturalnym wyrazem młodzieńczego temperamentu i sztubackiej przekory w upartym nazywaniu rzeczy po imieniu.