Artykuły

Trąby jerychońskie

Osiemdziesiąt lat muzyki w dziesięć dni • Przeboje „Warszawskiej Jesieni" • Lutosławski i Zimerman sensacją numer jeden • Zimerman — fenomen klawiatury • Nowy prezes SPAM-u Tadeusz Strugała przekazuje „Orfeusze” • Dwie Czarne maski, każda inna! • Filozoficzno-psychologiczna Czarna maska z Poznania • Katastroficzna Czarna maska w warszawskim Teatrze Wielkim • Wrocławskie Nowe wyzwolenie też zrobiło wrażenie • Lwowskie wzruszenia z „Kalamburem” • Wrocławska laureatka:

Mój drogi!

Chciałbym Ci dzisiaj napisać o dwóch wydarzeniach z ostatnich tygodni: — o „Jesieni Warszawskiej” i o wyjeździe do Lwowa zespołu Teatru Kalambur z programem lwowskich piosenek.

Zacznijmy od Warszawy:

Tegoroczny — już trzydziesty pierwszy — Międzynarodowy Festiwal Muzyki Współczesnej w Warszawie był chyba jedną z najciekawszych „Warszawskich Jesieni” w ostatnich latach. Komisja repertuarowa, której w tym roku przewodniczył Olgierd Pisarenko, skonstruowała różnobarwny program-mozaikę, w którym znalazło się sporo interesujących nowości w bardzo dobrym wykonaniu, wiele dzieł już klasycznych, przypominających nam, jaką drogę przebyła muzyka w ubiegłych pięćdziesięciu, ba, siedemdziesięciu latach — (Orchestra Set No. 2 Charlesa lvesa z lat 1909–1915. Les Heures Persanes Charlesa Koechlina z lat 1913–1919), kilkanaście dzieł niezwykle atrakcyjnych, umiejętnie rozłożonych w programie, tak, iż każdego dnia mieliśmy jakąś kulminację, która na długo pozostaje w pamięci, wieczory poświęcone w całości twórczości „wielkich”: — Pierre Bouleza, Gyórgy Ligetiego, Luigi Nono, wreszcie wspaniały koncert Witolda Lutosławskiego, dwie inscenizacje Czarnej Maski Krzysztofa Pendereckiego…

Zacznę od końca — od finałowego koncertu, w którym orkiestra Filharmonii Narodowej i Krystian Zimerman wykonali pod batutą Witolda Lutosławskiego jego Koncert Fortepianowy oraz III symfonię. Dawno nie pamiętam takiego zainteresowania koncertem współczesnej muzyki! Już na długo przed inauguracją tegorocznej „Warszawskiej Jesieni” mówiło się o sensacyjnym przyjęciu Koncertu Fortepianowego na Festiwalu w Salzburgu, o walorach tego dzieła i fenomenalnym wykonaniu przez Krystiana Zimermana. Biletów na ten wieczór zabrakło już w kilka godzin po otwarciu kas festiwalowych, młodzież (i nie tylko) wypełniła wszystkie zakamarki nadające się na miejsca stojące w sali Filharmonii Narodowej, wszystkie miejsca „siedzące” na… podłodze w przejściach między rzędami foteli… Zimerman po tylu latach w Polsce w nowym dziele Witolda Lutosławskiego, dedykowanym temu znakomitemu pianiście!

Lutosławski — sam przecież pianista — od przeszło 40 lat, bodajże od Wariacji na temat Paganiniego — nie zajmował się muzyką fortepianową. Wreszcie wrócił do swego instrumentu, tworząc dzieło niesłychanie pianistyczne, wirtuozowskie, a zarazem jakże piękne i szlachetne w wyrazie, pełne twórczych pomysłów, trzymające słuchacza w pełnym radosnego uniesienia napięciu. Zimerman, opracowując wykonanie partii fortepianowej, wielokrotnie konsultował się z kompozytorem i powstało wykonanie niezwykle spójne, nierozdzielna całość: dyrygent-pianista-orkiestra, podległa jednej myśli twórczej. Późnym wieczorem, na spotkaniu kończącym tradycyjnie „Warszawską Jesień” w foyer Filharmonii Narodowej — jako przewodniczący jury „Orfeusza”, nagrody krytyków i publicystów muzycznych Stowarzyszenia Polskich Artystów Muzyków za wybitne wykonanie polskiego dzieła mogłem ogłosić, że w tym roku przyznaliśmy dwie nagrody „Orfeusza”: — Zimermanowi i Lutosławskiemu! Piękne statuetki dłuta wrocławskiego rzeźbiarza Jacka Dworskiego wręczył laureatom nowy prezes Zarządu Głównego SPAM-u, Tadeusz Strugała.

Czarna Maska! Nie wiem, czy zdarzyło się na jakimkolwiek festiwalu w świecie, aby w programie festiwalowym wykonano jedno wielkie dzieło operowe w dwóch inscenizacjach? Ujrzeliśmy Czarną Maskę z Teatru Wielkiego w Poznaniu — w oryginalnej wersji niemieckiej i Teatru Wielkiego w Warszawie po polsku, w tłumaczeniu Antoniego Libery i Janusza Szpotańskiego. Dwie zupełnie

różne inscenizacje, dwie różne interpretacje 4 muzyki, różne traktowanie materiału dramatycznego przez reżyserów obu spektakli… Każde mówiło o czym innym. Zobaczenie obu spektakli w odstępie kilkudziesięciu godzin, porównanie koncepcji muzycznych i inscenizacyjnych, pozwoliło przekonać się, jak niezwykle bogatym w treści muzyczne, dramatyczne i filozoficzne jest to dzieło Krzysztofa Pendereckiego. Realizatorzy, przystosowując inscenizację do warunków teatru poznańskiego, skameralizowali operę Pendereckiego, Mieczysław Dondajewski, stosując stosunkowo niewielki aparat orkiestralny, wydobył liryczne subtelności, stopniując napięcie aż do końcowego dramatycznego „tańca śmierci”, ukazując przy tym finezyjną rolę poszczególnych grup instrumentów. Ryszard Peryt, mając w zespole tak znakomitą śpiewaczkę i aktorkę jak Ewa Werka, stworzył psychologiczny dramat, w którym cała akcja konsekwentnie rozwija się, związana z przeżyciami i tokiem myśli zaplątanej w niesamowite koleje losu kobiety.

W warszawskim Teatrze Wielkim Czarna Maska to wielkie widowisko, w którym belgijski inscenizator, Albert André Lheureux, wraz ze scenografem Andrzejem Majewskim wykorzystali możliwości techniczne kolosalnej sceny. Od pierwszych taktów muzyki, od pierwszego spojrzenia na scenę jesteśmy w kręgu tańca śmierci, koszmaru, który narastając musi doprowadzić do ogólnej katastrofy, do powszechnej zagłady. To klimat dramatu Hauptmanowskiego z ostatniego okresu twórczości wielkiego pisarza niemieckiego, na którego dziele oparł Penderecki z Harrym Kupferem libretto swej opery. Robert Satanowski prowadził muzykę, wydobywając dramatyczne kontrasty, nagłe kulminacje, epizody przerażające zgrzytliwymi dysonansami. Muzyka otacza słuchaczy, orkiestra i chóry rozlokowane wokół widowni osaczają dźwiękiem słuchaczy. Reżyser i scenograf ukazują świat zrodzony w nieszczęsnym, zmąconym przerażeniem umyśle bohaterki (Elżbieta Hoff), zapędzonej przez prześladującego ją, znienawidzonego, ale ciągle jeszcze pożądanego kochanka. Nieszczęśliwa nie ma siły, aby przeciwstawić się przekleństwu podwójnego życia, bezsilna żyje w świecie koszmaru, imaginacji i ten świat jej zmąconego umysłu ukazują inscenizatorzy.

Komnata, w której rozgrywa się dramat zmienia kształty, wypacza się w przerażające zaułki, zamienia w pustkowie zawirowane śnieżycą, w przepastne czeluście, skąd wypełzają poczwarne kształty zjaw — obrazy wizji szalonego umysłu. Przerażające zjawy, morderstwa, oszukańcza gra współbiesiadników w tym korowodzie śmierci, czarna zaraza, taniec potwornych bezkształtnych cieni — to wszystko projekcja myśli zmąconej szaleństwem, prowadząca do nieuniknionego końca: zniszczenia świata w tańcu śmierci.

Nikt nie zostanie żywym w tym karnawale zniszczenia i tylko psy wydobywają trupy z ruin nieszczęsnego miasteczka, zdruzgotanego w wirze śmiertelnej agonii. Zostaje żywym jedynie Żyd Wieczny tułacz, pośrednik między złem i dobrem, bezsilny posłannik świata, którego nie potrafi uratować (Jerzy Artysz).

Spektakl kolosalny — przez jednych wychwalany jako niesłychanie ciekawe odczytanie zamysłu twórcy, przez innych odsądzany od czci i wiary — jako nie mająca wiele wspólnego z dziełem ilustracja Apokalipsy… W każdym razie spektakl, o którym będzie się długo i z emocją rozprawiać.

Gdy mówimy już o spektaklach operowych tegorocznej „Warszawskiej Jesieni”, nie sposób ominąć sukcesu wrocławskiego kameralnego przedstawienia Nowego Wyzwolenia Krzysztofa Baculewskiego według sztuki Witkacego, w reżyserii Jerzego Bielunasa, pod muzycznym kierownictwem Mieczysława Gawrońskiego, z kapitalną Olgą Szwajgier i Piotrem Kusiewiczem, spektaklu uznanego za jedno z najlepszych operowych wcieleń sztuki Witkacego (wrocławskie Nowe Wyzwolenie pojechało na festiwal do Sofii — jestem przekonany, że wrócą „z tarczą”!), a także o zainteresowaniu wystawionym jako impreza towarzysząca dramacie muzycznym Joanny Bruzdowicz Bramy Raju według opowiadania Jerzego Andrzejewskiego, w inscenizacji Marka Grzesińskiego, pod muzycznym kierownictwem Agnieszki Kreiner…

Jaki wniosek po wysłuchaniu 123 utworów 106 kompozytorów z całego świata na 26 koncertach, 7 spektaklach operowych? Komisja repertuarowa tak ułożyła program, że widoczne było „tajanie” owego „morza lodowego” między twórcami i odbiorcami nowej muzyki. Tłumnie chodzono na koncerty, w których występowali wybitni wykonawcy… Bez znakomitego wykonania współczesna muzyka nikogo nie interesuje… a tych świetnych wykonawców, znakomitych zespołów, solistów, dyrygentów było tego roku w Warszawie wielu.

A teraz kilka wrażeń z podróży do Lwowa z programem lwowskich piosenek ulicznych w wykonaniu zespołu z „Kalamburu”, w reżyserii Haliny Dzieduszyckiej i muzycznym opracowaniu Bogusława Klimsy.

A kto z nami trzyma sztamy? — wszyscy! Cały Lwów! Nie tylko Polacy ze Lwowa, którzy wiwatowali, płakali, śpiewali, tańczyli z aktorami „Kalamburu”, ale też mieszana publiczność polsko-ukraińska w ekskluzywnym lokalu na Rynku „Pod Lwem” i w Klubie Aktora w dawnym pałacu Skarbka bawiła się z kalamburowcami, oklaskiwała frenetycznie stare piosenki, jak się okazuje, do dziś powszechnie śpiewane we Lwowie.

O wzruszających spotkaniach z Iwowiakami, z zabytkami lwowskimi, zaułkami, które wydobywałem z pamięci po pięćdziesięciu latach nieobecności we Lwowie, ze wspomnieniami i zaskakującymi odkryciami zasłyszanych w opowieściach piękności tego niesłychanie bliskiego nam miasta, opowiemy osobno z moją córką Małgorzatą.

„Nima jak Lwów!” — jak w starej piosence. Przeżyliśmy te piękne chwile dzięki polskiemu konsulowi we Lwowie, Włodzimierzowi Woskowskiemu, który mądrze wykorzystując obecną sytuację polityczną, stara się pomóc Polakom mieszkającym we Lwowie, dać im kulturalną rozrywkę polską, służyć też materialną pomocą. „Kalambur” był pierwszym zespołem polskim goszczącym od prawie pół wieku we Lwowie. Pięć występów przy nad-nad-nadkompletach, uwieńczonych ogromnym sukcesem, nie tylko artystycznym. Jak powiedział konsul Woskowski (który w sposób zupełnie niespotykany opiekował się nami przez cały czas pobytu we Lwowie, od granicy w Medyce, dokąd wyjechał na powitanie „Kalamburu”, aż do wzruszającego pożegnania na granicy miasta) „Kalambur” zrobił dobrą robotę integracyjną, był po prostu potrzebny we Lwowie na tym historycznym zakręcie dziejów.

Ja przeżyłem wiele wzruszeń, błądząc po ulicach pełnych wspomnień, w Teatrze Wielkim, jakże pięknie odrestaurowanym, gdzie przed 50 laty śpiewałem. Wyobraź sobie, poznał mnie stary chórmistrz, a po przedstawieniu Rigoletta (nb. bardzo interesującym, z pięknymi głosami), kiedy już wychodziłem z widowni, chwycił mnie w objęcia jakiś starszy pan: Nie pamiętasz? Śpiewaliśmy tu przed pół wiekiem w Onieginie!… Nie poznałem! Michał Popiel!… Mój Boże! Przyjaciel, świetny śpiewak, kochany kolega! Pierwszy dyrygent teatru, kierownik artystyczny opery, ludowy artysta USSR, Igor Lácánis, kazał specjalnie dla nas opuścić w przerwie spektaklu słynną kurtynę Siemiradzkiego. Wzruszające to wyróżnienie, gdyż „Siemiradzkiego” opuszcza się jedynie w czasie galowych spektakli z jakichś szczególnych okazji.

Wzruszające zaskoczenie przeżyłem też w czasie zwiedzania wystawy Stary i nowy Lwów w Kamienicy Sobieskiego na Rynku. Wśród licznych fotografii oglądanych w stereoskopie zobaczyłem trybunę słynnego Toru Wyścigów Konnych we Lwowie, a na pierwszym planie… mój ojciec, Władysław, z przyjaciółmi, również znanymi hodowcami koni arabskich. Obiecano mi zrobić odbitkę z tej fotografii i przysłać do Wrocławia…

O wielu niespodziankach, jakie czekały na nas we Lwowie, o wzruszających rozmowach, wizycie na cmentarzu Łyczakowskim, porządkowanym ochotniczo przez pracującą pod Lwowem załogę „Energopolu”, w którego bazie mieszkaliśmy przez cały czas naszego pobytu, otoczeni troskliwą opieką dyrektora inż. Józefa Bobrowskiego, o odwiedzinach w szkole z polskim językiem nauczania i w Polskim Teatrze Ludowym — opowiemy z Małgorzatą następnym razem, gdy trochę ochłoniemy z lwowskich wzruszeń, a tymczasem

Cip-cip-ta-joj!

Twój Wojciech Dzieduszycki

PS. Rozpisałem się o Warszawie i Lwowie, a muszę jeszcze donieść, że Monika Cichocka, dyplomantka wrocławskiej Akademii Muzycznej z klasy Danuty Paziukówny zdobyła pierwsze miejsce i główną nagrodę na słynnym i bardzo trudnym Międzynarodowym Konkursie Wokalnym w Tuluzie, w którym wzięło udział ponad 100 młodych śpiewaków z całego świata. Laury na tym konkursie to już otwarte drzwi na wielkie sceny.

W.D.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji