Artykuły

Skok pod poprzeczką

Pierwszą premierę w nowym sezonie artystycznym na Dol­nym Śląsku zaserwował Teatr Dramatyczny w Legnicy. Wy­toczył działo sporego kalibru — Operę za trzy grosze Bertolta Brechta. Dziwić to spec­jalnie nikogo nie powinno. Od pierwszych wywiadów po obję­ciu legnickiej sceny dyrektor Józef Jasielski deklaruje, iż nie interesuje go robienie teatru nijakiego i pójście po linii najmniejszego oporu. Stąd też postawił sobie i zespołowi naj­wyższe wymagania. W ciągu siedmiu lat wyreżyserował m. im. Dziady Mickiewicza (1984), Hamleta Szekspira (1987), Wesele Wyspiańskieao (1982), Nie-Boską komedię Krasiń­skiego (1980), Balladynę Sło­wackiego (1983), Wiśniowy sad Czechowa (1986).

Z rachunku wystawionego w programie Opery…, a podsu­mowując dziesięć sezonów leg­nickiej sceny wynika, iż sztuka Brechta jest 67 premierą. Po­przednie 66 premier obejrzało 673 757 widzów na 2670 spek­taklach. Zarówno repertuarowi jak i danym statystycznym trudno cokolwiek zarzucić. Wniosek można wysnuć jeden — jest to bardzo ambitny teatr opierający swój repertuar na najwartościowszych pozycjach światowego i polskiego drama­tu, który znalazł uznanie u wi­dzów.

Jest to prawda i trochę nie­prawda. Dziady były grane 82 razy i obejrzało je prawie 25 tysięcy widzów, Wesele ponad 50 razy. Kilka innych pozycji do pięćdziesiątki dobi­jało. To bardzo dużo jak na wielkość i zasięg tego teatru. Ale należy tu dodać, że sta­tystykę znacznie poprawiały spektakle adresowane do dzie­ci. Kopciuszek był pokazy­wany 122 razy i obejrzało go prawie 40 tysięcy młodych wi­dzów. Odbyło się też ponad sto spektakli Pinokia i Cza­rodziejskiego krzesiwa. Zresztą spektakle dla dzieci nie były tu nigdy traktowane po macoszemu. Zawsze, zwłaszcza w ostatnich latach przygotowy­wano je z dużym nakładem sił i środków.

Wydawać by się mogło, że trudno czymkolwiek zmącić ten optymistyczny obraz legnickiej sceny. Tytuły, inscenizacyjny rozmach i wreszcie suche licz­by taki właśnie obraz tworzą. Przez te dziesięć lat opuściłem może 15 premier i wcale ambi­cji legnickiej scenie nie zamie­rzam odbierać, ale też nie mo­gę napisać, że wszystkie reper­tuarowe pozycje satysfakcjo­nowały mnie pod względem ar­tystycznym. Takich, do któ­rych krytycznych uwag bym nie miał lub były one mini­malne, trafiło się niewiele.

Największe zastrzeżenia bu­dziły zawsze możliwości aktor­skie tego skromnego zespołu jako całości, choć przez parę sezonów poszczególni jego członkowie zrobili spore po­stępy. Swoje apogeum legnicki teatr osiągnął podczas realiza­cji Dziadów. Wtedy zespół sprawiał wrażenie najbardziej skonsolidowanego i był to chy­ba jedyny skok na dużej wy­sokości tylko z lekkim potrące­niem poprzeczki — by trzy­mać się sportowej terminologii użytej kiedyś przez dyr. Jasiel­skiego. Pozostałe próby nie wypadały tak dobrze. Choć przecież było wiele spektakli zrealizowanych na przyzwoi­tym poziomie, niekoniecznie wśród tytułów wyznaczających główną linię repertuarową. Mam tu na myśli kameralnego Pelikana Strindberga czy cieszące się dużym wzięciem u widzów, nieco skandalizujące przedstawienie Męża i żony Fredry. Tytułów można przy­toczyć więcej. Upór i konsek­wencja z jaką Jasielski sta­wiał w Legnicy klasykę na pewno zasługuje na adorację. Ba, każda właściwie jego pró­ba zmierzenia się z kolejną wielką przeszkodą, była prze­myślana, często opierająca się na oryginalnym, nawet prowo­kacyjnym odczytaniu tekstu, ale to co on wymyślił rzadko do końca potrafili zrealizować na scenie jego aktorzy.

Większość przedstawień spra­wiało więc wrażenie, jakby niedokończonych, za wcześnie wpuszczonych na afisz, chybio­nych w obsadzie, itd. Zadania przewyższały możliwości. Moż­na na to spojrzeć z różnych punktów widzenia. Także z takiego, iż chociaż w całości spektakl mógł budzić zastrze­żenia, ale dla poszczególnych aktorów, zwłaszcza młodych, był czasem przekroczeniem Rubikonu, rozwijał nie tylko ich umiejętności warsztatowe, ale też świadomość, artystycz­ny horyzont.

*

Operę za trzy grosze war­to było zrobić, na przykład dla Mirosławy Olbińskiej, która zresztą z Legnicy przeniosła się do Łodzi i gra tylko gościnnie. Jej Jenny jest to „dama” z krwi i kości, narysowana ostro, z lekkim przymrużeniem oka. Ona jedyna ma też pre­dyspozycje, by śpiewać songi Brechta.

Fatalna aranżacja Jerzego Kusia dokładnie obnaża wszy­stkie wokalne braki pozosta­łych wykonawców, a playbacki zwłaszcza w chórkach nie po­zostawiają cienia wątpliwości, co do muzycznych możliwości tego zespołu.

Z efektownych niekiedy układów choreograficznych Ju­liusza Stańdy widać na sce­nie niewiele. Rzadko się zda­rza by choć dwie osoby potra­fiły zsynchronizować kroki, gesty, ruch ciałem.

Adaptacja i zamysł insceni­zacyjny szedł w stronę Kabaretu Boba Fosse’a. Ja­sielski wprowadził nawet po­stać mistrza ceremonii (Mariusz Olbiński), który gdzieś tam po­winien nam się kojarzyć z Joelem Greyem. Mistrz wywołuje sceny, jak trzeba podwozi ak­torów rykszą na plan, zapo­wiada dowcipnie przerwę, cza­sem wtrąca się do odgrywa­nych przez aktorów zdarzeń. Jest to z całą pewnością inte­resujące i oryginalne rozwinię­cie idei Brechtowskiego teatru. Również scenografia Elżbiety Iwony Dietrych zmierza w stro­nę umowności, podkreśla fakt, że wszystko tu jest na niby. Wystarczy kilka prostych prze­stawień poszczególnych ele­mentów scenografii, by w spo­sób czytelny zmieniło się miej­sce akcji.

Trudno jednak wyobrazić sobie Operę za trzy grosze, w której jedną z najbledszych postaci jest Mackie Majcher. Odtwarzający tę postać Jerzy Przewłocki jest nijaki. Wszy­stko co można o tej roli napi­sać, to to że Mackie ma ładne kostiumy i świetnie w nich wygląda. Nie daje sobie rady z songami, nie potrafi prowa­dzić dialogu z partnerami, gra jakby obok i w zupełnie innej operetce. Trudno znaleźć kwe­stię brzmiącą prawdziwie. Myślę, że źle zrozumiał, na czym powinien polegać dystans do roli w tej sztuce.

Listę żalów i rozczarowań mógłbym ciągnąć dalej, ale nie­specjalnie mam ochotę psuć krew i samopoczucie sobie i tym, o których parę niemi­łych słów należałoby jeszcze napisać, choć wszyscy ciężko pracowali. Krótko rzecz ujmu­jąc — Opera za trzy grosze wyraźnie przerasta aktualne możliwości tego zespołu. Co wcale nie znaczy zresztą, że totalnie wszystko w tej reali­zacji było fatalne, tyle że plu­sy można policzyć na palcach jednej ręki i miażdży je ogól­ne wrażenie jakie wyniosłem z przedstawienia.

Żaden sędzia nie zaliczy sko­ku pod poprzeczką, choć nie może zaprzeczyć, że skok zo­stał wykonany i że próbować skakać należy. Tym razem dy­spozycja zawiodła.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji