Anabaptyści
Friedrich Dürrenmatt: Anabaptyści (Die Wiedertaüfer). Komedia w dwu częściach. Przekład: Zbigniew Krawczykowski, reżyseria: Ludwik René, dekoracje: Jan Kosiński, kostiumy: Ali Bunsch, muzyka: Tadeusz Baird, układ tańca: Witold Gruca, Prapremiera polska w Teatrze Dramatycznym m. st. Warszawy.
Gdy jako kilkunastoletni chłopak zacząłem się bliżej interesować historią, stały się moją ulubioną lekturą kilkunastotomowe Dzieje Powszechne Ilustrowane, wydane w Wiedniu po polsku pod redakcją Ludwika Kubali, w których sporą część tekstu opracował mój dziadek. Znalazł się w tomie siódmym tego wydawnictwa rozdział zatytułowany Anabaptyści w Monasterze epizod z niemieckich wojen ideologicznych w XVI wieku (1534). Nienawistne portrety-karykatury ożywiały odpowiedni tekst: nalane, grubozmysłowe oblicze Jana Bockolta vel Bockelsona — różnie się pisał — z holenderskiej Lejdy i niesamowita, bujnym zarostem okolona twarz Bernarda Kipperdollincka z westfalskiego Munster, pod którego popiersiem podpis głosił: „kat i namiestnik w królestwie anabaptystów”. Sprawa była frapująca, historyk bardzo się brzydko wyrażał o „braciach wspólnego życia”, którzy założyli w Munster „państwo Syjonu na komunistycznych podstawach". Przez parę miesięcy trwała "krwawa potworność” tego państwa pod rządami owego Bockelsona, który przyjął tytuł „z bożej łaski króla Nowego Izraela” i szerzył różne radykalne hasła, grożąc rozpętaniem „drugiej wojny chłopskiej, straszniejszej od pierwszej, bo z radykalnych wychodzącej zasad, a opierającej się na zagorzałym fanatyzmie”. Na szczęście, dzielny miejscowy biskup von Waldeck i jego bohaterskie oddziały rychło uporali się z kacerzami, rebeliantami i utopistami. Munster poniosło zasłużoną karę, przywódcy anabaptystów zostali przykładnie straceni. Dobra lekcja klasowego myślenia.
Na temat anabaptystów i ich zrywu powstał już niejeden utwór literacki. A teraz Dürrenmatt. Nie dopiero teraz. Sztukę o anabaptystach napisał już w 1946 roku. To był jego debiut sceniczny. Powrócił do niego po dwudziestu latach, co najlepiej świadczy jak bardzo temat go pociągał. W 1966 roku przerobił dawny utwór tak gruntownie, że należy mówić o nowej sztuce. Z pozoru historycznej, w istocie polemicznej w stosunku do współczesności, jak wszystkie główne sztuki Dürrenmatta.
Anabaptyści nie są sztuką łatwą w odbiorze. Z oporami przyjęto ją z wiosną br. w tak wiernym Dürrenmattowi Zurychu. I ze strony krytyki nasłuchał się znakomity autor wielu uwag gorzkich, aż do tej najbardziej zjadliwej, że jego sztuki to fajerwerki, które chcą uchodzić za eksplozję. Ani Dürrenmatt w ogólności, ani Anabaptyści w szczególności to żadne tabu. Filiacje twórczości Dürrenmatta z dramaturgią Brechta są niewątpliwe i widoczne; czasem nawet umyślnie przez autora Meteora podkreślane. Nie brak ich także w Anabaptystach i to nie tyle z powodu markietanki, pojawiającej się na scenie z kramem a później z wozem wędrownym, i przez inne zewnętrzne podobieństwa, ile przez sprowadzanie historii do gry komediantów, łajdaków i błaznów — jak w Arturze Ui Brechta. Są krytycy, którzy Artura Ui uważają co najwyżej za scenariusz; tym się i Anabaptyści nie mogą podobać. Co do mnie — ta sztuka prowokująca, zjadliwa, literacko i teatralnie niezmiernie efektowna, wydaje mi się jedną z najważniejszych i najbardziej znamiennych w dorobku autora Romulusa Wielkiego.
Dürrenmatt jest klasycznym — rzekłbym — reprezentantem ugroteskowiania tragizmu, przenikania ironią i śmiechem spraw najokrutniejszych. Wiecie jak to było w rzeczywistości z komediowymi postaciami Anabaptystów: spłynęli krwią, zginęli w wymyślnych męczarniach. Ale Dürrenmatt nikomu nie wybacza, całą historię ujmuje w cudzysłów drwiny. Jego sztuka jest sceptyczna i szydercza. Świat Książąt to banda klasowych i indywidualnych łajdaków, którym tylko własne dobro ważne. Wykonawcy ich woli to zbieranina najgorszych służalców, przy tym chciwców i głupców.
Tutaj Dürrenmatt jest jednoznaczny i bezlitosny. Mniej jednoznacznie kształtuje się w sztuce druga karta ówczesnych wydarzeń dziejowych — lud Munsteru. Ów buntujący się tłum plebejski rzemieślników, wyrobników, włóczęgów pozbawionych ziemi i mienia przez chciwość i okrucieństwo możnych, tłum przesądny i ciemny, przytłoczony cierpieniem i ogarnięty mistyczną wiarą w królestwo boże na ziemi. Tych biednych, bezradnych ludzi Dürrenmatt darzy współczuciem jeśli nie sympatią.
Ale są również przywódcy: to fanatyk i prorok Matthison, porywający się samotnie przeciw landsknechtom, ufny, że Bóg cud uczyni. To również kabotyn i arriwista Bockelson, niewyżyty aktor, który w obliczu zagłady chce rozegrać swą wielką rolę i rozkoszuje się władzą.
Jest również w sztuce wierzący w rozum intelektualista, który ciągle naraża się możnym i wegetuje w cieniu katolickiej czy protestanckiej szubienicy. Dürrenmatt i dla niego jest bezlitosny, chociaż pozwala mu z płonącego Munster wynieść cało głowę i księgę matematycznych mądrości Pitagorasa: zawsze motor postępu, a zawsze przedmiot historii.
A więc mimo wszystko są dwa klucze do Anabaptystów: psychologiczny i historyczny. Psychologiczny: to objaśnienie fenomenu Bockelsona niewyżytym aktorstwem i nie dającą się zaspokoić żądzą władzy („reżyserii”). Historyczny: to (znakomita!) scena, w której władcy Niemiec okazują tak długo brak zainteresowania i lekceważenie dla awantury anabaptystów, jak długo nie wchodzi w grę groźba przewrotu społecznego; zaślepienie religijne, polityczne ekscesy, nawet obyczajowe wybryki w formie zalegalizowania wielożeństwa — proszę bardzo, niech się tym biskup Munster kłopocze, innym nie zawracając głowy; ale naruszanie prawa własności, o, to co innego, z tym nie ma żartów, trzeba bunt zdusić bez pardonu. Oba klucze są teatralnie naoliwione, wolę jednak klucz groteski historycznej niż psychologicznej. Dopiero zresztą na jej tle można pozytywnie wyinterpretować finalne słowa komedii „ten nieludzki świat musi stać się bardziej ludzkim” i mimo znaków zapytania („ale jak? ale jak?”) przyjąć je za świadectwo wiary Dürrenmatta w regeneracyjną siłę ludzkości.
W pół roku po prapremierze światowej Anabaptystów mamy jej prapremierę polską. Tym więcej to cieszy, że sztukę wyreżyserował Ludwik René, spec od Dürrenmatta, i że wyreżyserował ją doskonale, tworząc z brutalnej, rozwichrzonej tragikomedii widowisko zwarte, uderzeniowe — wściekły kabaret historyczny, jakim na pewno są Anabaptyści. Reżyseria Renégo uszanowała wszystkie intelektualne ale także wizualne wartości sztuki, a zatem zarówno rozmaitość scen zbiorowych jak zmienne nastroje i wahnięcia od tragizmu do śmieszności, od okrucieństwa do drwiny. Komedia pewnej tragedii. To określenie (bodaj) Werfla bardzo pasuje do Anabaptystów. I trzeba przyjąć to pomieszanie gatunków, rzecz dziś modną nie tylko w teatrze. Ludzie są zabijani i łamani kołem. Biskup Munster z filozoficzną zadumą ogląda spreparowaną głowę zabitego proroka nowochrzczeńców. Kto powiedział, że kabaret musi być łagodny i dobrotliwy?
René nie jeden w sukcesie. Sztuka jest dobrze przetłumaczona przez Zbigniewa Krawczykowskiego. Dekoracje Jana Kosińskiego trafnie pomyślane i celne w wyrazie, choć podział na kondygnacje nie całkiem konsekwentny. Kostiumy Ali Bunscha od realistycznych do groteskowych i karykaturalnych dobrze odpowiadają różnorodnym intencjom sztuki. Przekorna kabaretowa muzyka Tadeusza Bairda wydaje się znakomitym tłem anabaptycznych szaleństw.
Powierzone im zadania spełniają aktorzy w tym przedstawieniu wybornie. Przede wszystkim Ryszard Pietruski. Znalazł w nim teatr wręcz doskonałego odtwórcę roli Bockelsona: ten krwisty histrion, kabotyn, posiadacz 18-osobowego haremu w fałszywej roli zwariowanego króla ma zarazem poczucie, że do takich kreatur mogą należeć marginesy historii, a czasem i nie marginesy. Andrzej Szczepkowski zagrał Karola V po brechtowsku, taka to też i postać z jej błyskotliwym monologiem, wygłaszanym przez cesarza w koszuli, cesarza rozbrojonego.
Ważną rolę odgrywają dwaj książęta kościoła. Czesław Kalinowski jako Kardynał ma doświadczenie w rysowaniu postaci ujemnych w komedii groteskowej i umiał z niego skorzystać. Trudniejsze zadanie przypadło Piotrowi Pawłowskiemu w roli stuletniego Biskupa: Pawłowski słusznie zagrał osobę krzepką, której wiek jest tylko umowną figurą.
Nie mając miejsca na omówienie wszystkich występujących w sztuce postaci, ograniczę się do wymienienia jeszcze paru. Mieczysław Stoor i Józef Nowak w rolach zawodowych żołdaków byli całkowicie farsowi, wolałbym w ich grze więcej groteskowej grozy. Janusz Paluszkiewicz trafnie ujął rolę natchnionego proroka jako wolną od podtekstu oszustwa. Katarzyna Łaniewska pokazała z umiarem drapieżność i przebiegłość Zieleniarki. Janusz Ziejewski mocno zademonstrował gorliwość Rzeźnika. Odniosłem wrażenie, że Mieczysław Milecki i Zbigniew Zapasiewicz niezupełnie byli przekonani do swoich ról: ale to nie znaczy, by nie zagrali dobrze. Przemiany duchowe Knipperdollincka są zresztą w sztuce też trochę zamarkowane. A groteskowość losów scenicznych rozsądnego Mnicha na pewno krępuje aktora, pragnącego ustawić Mnicha jako reprezentanta intelektualistów, kłopotliwej zawady czy soli ziemi?