konstelacje
W "Lunatykach" śpiewają ściany... Śpiewają, szepczą, prowadzą tajemne żywoty jak wywleczone ze śmietnika stare meble, które niejedno słyszały, na których siedzieli kiedyś Esch, Hentjen, Maria... Krystian Lupa jeszcze raz wsłuchuje się w przedziwny kosmos rozmaitych konfiguracji przedmiotów, zapachów, nienazwanych podmuchów TAMTEJ STRONY. Znów jego spektakl przesycony jest muzyką i muzycznością, która staje się wciąż na nowo, dotykając coraz to innych, intymnych sfer odczuwania. To bodaj najbardziej muzyczny z jego spektakli. Ścieżka dźwię kowa skonstruowana została w taki sposób, by przekazywać wszelkie - także i te pozornie ukryte - stany psychiczne Escha, by na równi z obrazem tworzyć coś na kształt mapy duszy człowieka nieświadomie poszukującego, grzebiącego w mroku... Od dawna zafascynowany stylistyką Ambient (rozległe, elektroniczne faktury szumów, wizgów, odgłosów dalekich lotnisk czy fabryk, odkryte w latach 70. przez brytyjskiego kompozytora i producenta dźwięku - Briana Eno), a raczej myśleniem Ambient - traktowaniem przestrzeni otaczającej jako nieskończonego źródła czystych i, by tak rzec, naturalnych dźwięków cywilizacji, Lupa buduje całe MIASTO, cały organizm przedstawienia, nakładając na siebie, łącząc nieustannie przelewające się dźwiękowe pejzaże kolejnych scen. Nuty nie ilustrują tutaj niczego, wspomagają natomiast rozmaitej intensywności wewnętrzne napięcia postaci - obcujemy ze swoistą symfonią doznań, doznań rozedrganych jak okręgi rozchodzące się na powierzchni wody... Korzystam z określenia Ambient nie tyle dlatego, że to obecnie estetyka nad wyraz na świecie popularna. Ambient w rozumieniu Briana Eno trywializuje się dzisiaj coraz bardziej, uładza, oczyszcza ze wszystkich tych fascynujących brudów, szelestów, nie uporządkowanych pomruków. Jedynym kompozytorem kontynuującym myśl Eno jest za granicą (także Brytyjczyk) Aphex Twin, zainteresowany właśnie urodą owych "brzydkich", pełnych dysonansów i sprzężeń przestrzeni, tyle że Aphex Twin nie komponuje jeszcze dla teatru. Do Polski to interesujące zjawisko właściwie nie dotarło. Muzyka elektroniczna kojarzy się tu przede wszystkim z archaicznymi już nazwiskami: Vangelis, Jarre, Tomita. To doprawdy zadziwiające, że Jacek Ostaszewski - poszukujący dotąd raczej w brzmieniach akustycznych czy syntetycznych, naśladujących naturę - zdaje się odnajdywać w najnowszym dziele Lupy właśnie istotę Ambient - muzyki osiągającej stopień abstrakcji pary wodnej. Zadziwia także fakt, że Lupa - jako się rzekło - niemal fanatyk mechanicznych i metalicznych faktur osiąga poprzez wykorzystanie Ambient (według definicji - muzyki z otoczenia, z przestrzeni, muzyki pozaemocjonalnej) być może więcej niż sam Eno wykreował na płytach - oto ta doskonała dźwiękowa abstrakcja nie tylko może dziać się niejako obok, ale nawet poruszać...
Jednak Lunatycy to przecież nie tylko tekst z wrażliwie wybraną strukturą dźwięków. To aktorzy, nasłuchujący razem z Lupą i wyśpiewujący rzeczoną symfonię tajemnych głosów, doznań, zapachów... Wydaje się, że - jako jeden z nielicznych - twórca "Lunatyków" dotyka tej najbardziej prywatnej, niejasnej sfery przeżyć aktora na scenie, przeżyć wynikających już nie tylko z reżyserii poszczególnych stanów i napięć, ale też z niejasnego pragnienia OTWORZENIA SIĘ I ZAPATRZENIA NA KOSMOS. Bo czy rumiana, zawsze wyprostowana, choć nieco ociężała Hentjen (kreacja Alicji Bienicewicz) byłaby tak rzeczywista, gdyby nie ta dziwna, "oleodrukowa" melodyjka ze starej płyty, która towarzyszy każdemu jej pojawieniu... Piosenka została wtopiona w tkankę scen tak, by stanowić nierozerwalną jedność z całkowicie przecież odmiennymi w charakterze odgłosami jedzenia, pociągu... Trywialna piosenka- aura aktorki i postaci - przywodząca na myśl skojarzenia z jakimiś wizerunkami jeleni na rykowisku, a jednocześnie zbierająca zapachy z kuchni, w której właśnie kończy się piec świeże mięso - czyż ta kiczowata wyobraźnia nie prowokuje w widzu owej nieokreślonej tęsknoty, którą - jeszcze zanim usłyszymy, o czym mówić będzie kobieta - sprowadza w życie Escha Hentjen...? Swoistą "wysoką banalność" czy raczej "kicz najwyższej próby" stwarza Lupa z Ostaszewskim w sposób niesłyszalny, niemal idealny. Niezwykła jest scena spotkania z grupką Armii Zbawienia, w której werbel i rytmiczne "wyszczekiwanie" nadchodzącej Apokalipsy płynnie przechodzą w groteskową pieśń o samotnej Marii (rewelacyjna Agnieszka Mandat), pieśń obsesyjną, męczącą i - znów - trywialną, a zarazem przecież Pieśń o Świętości. Takie "niemieckie" potraktowanie piosenki - łatwej, tandetnej, czy nawet prostackiej - stwarza wręcz całą scenę rozgrywającą się w homoseksualnym klubie. Słyszymy "lepki", afektowany, rozwleczony vocal Marka Kality, który zderzono z kabaretową, mocno zrytmizowaną frazą akordeonu; oglądamy niby perwersyjne, żółto-czarne kostiumy muzykantów, zastygłych nad stolikami plotkujących kochanków, pozwalając się niespodziewanie wessać temu (kiczowatemu przecież do granic wytrzymałości) obrazowi...
Fascynujące jest odkrycie kiczowatej potrzeby tkwiącej już nie w nas-widzach, ale w samym Eschu. Podczas długo oczekiwanego spotkania z Bertrandem, w jego pałacu, słyszymy dokładnie to, co zapewne słyszy Esch - oto najprostsze wyobrażenie obcowania z duchowością, metafizyką, a nawet może świętością - odgłos organów dobiegający jakby z zapomnianego wiejskiego kościółka. Dźwięki tak sugestywne, że odnosimy wrażenie, iż czerwona draperia w centrum sceny nie jest fragmentem scenografii - oto czerwona plama, która STAJE SIĘ przed naszymi oczami tak, jak znikąd płynie muzyka przekraczającego swój kolejny duchowy Rubikon Escha.
Ludowa piosenka niemiecka, muzyka kościelna, cygańsko-pedalski stereotyp kabaretu grany na tubie albo akordeonie, "obiadowy" walczyk gdzieś znad granicy czesko-austriackiej... zanurzone są w intrygującej, ciągle zmieniającej oblicze niezmierzonej fakturze Ambient, płynącej kaskadami tajnych, najbardziej skrytych tęsknot Escha, Ulubiona przez Lupę kich", więzień, labiryntów korytarzy i przerdzewiałych balustrad... przestrzeń nocy i czarnej głębi, która raz po raz wciąga nie wiedzącego, udręczonego Escha, napierający zewsząd mrok, a potem przedsenny bełkot, niepewność i znów ta wszechogarniająca, niezrozumiała muzyka sfer, która rozpoczyna i kończy spektakl, a raczej - która otwiera i zamyka ukryte drzwi duszy głównej postaci. A wnętrze Escha jest czasem jak wyludniona planeta w odległej galaktyce (elektryczne plamy dźwięków podczas drugiego spotkania z Martinem), innym znów razem jak przezroczyste spojrzenie małego chłopca (piosenka i zapach kuchni Hentjen. "z podróży trzeba coś przywieźć") czy wreszcie jak ten kusząc wonią tanich damskich perfum spacer po lesie (bezmiar natury górującej nad wszystkim - nawet nad rozpędzonymi myślami Escha, świergot ptaków, dalekie odgłosy miasteczka, plusk wody). Jeśli w tym szaleństwie łączenia niepokrewnych stylistyk muzycznych jest metoda, to sądzę, że znajduje ją Lupa w bezkar nym, nie podlegającym regułom kojarzeniu dwóch z pozoru nie przystających do siebie światów. Świata Bertranda - owej nie nazwanej, wszechogarniającej SZAROŚCI, która pozostaje przecież dla Escha NIGDY NIE POJĘTYM ABSOLUTEM, i istnienie tego ostatniego, wyrzuconego na brzeg oceanu lęków i nieświadomości miłośnika solidnych kobiet i konkretnych melodyjek W znakomitym przedstawieniu "Lunatyków" oglądamy i słyszymy wzajemne dotykanie się, ocieranie czy nawet paniczne nacieranie na siebie rzeczywistości wszystkich tych porządnych kolacji przy rodzinnym stole, osłodzonych wesołymi piosenkami w rodzaju: "Trzeba mi, trzeba mi z miasteczka iść precz", i tanim winem oraz bezmiaru irracjonalnej doskonałości narcystycznego mężczyzny w białym garniturze. Czy możliwe jest zespolenie? Z pewnością nie, jest natomiast możliwe chwilowe poddanie się obezwładniającej przestrzeni duszy. Ulega jej Esch, a wspólnie z nim wsłuchany w tę jedyną w swoim rodzaju melodię kosmosu Krystian Lupa - być może bardziej KOMPOZYTOR tej przestrzeni niż jej reżyser.