Artykuły

Milicjanci i Urszulki

"Szła spokojnie z podniesio­ną głową, a na twarzy jej wid­niała szczególna mądrość, rzekł­bym, mądrość urządzeń kanali­zacyjnych. "

Witold Gombrowicz

Gołymi łapami żrąc kieł­basę na gorąco pojąłem, że gdyby nie to gustow­ne danie, musiałbym dziś oznaj­mić, iż w trzyipółgodzinnym przedstawieniu "Sto lat kabare­tu..." jedynym żywym elemen­tem jest zdezelowany skuter osa. Trudno się dziwić, że osa prze­padła. Musiała, bidula. Gdy w Narodowym Starym Teatrze za myślenie biorą się orły scen polskich: Stanisław Tym, Krzysztof Materna i Mikołaj Gra­bowski (stary wic o milicjantach jak żywy: jeden umie czytać, drugi pisać, trzeci zaś nic nie umie), nie ma ludzkiej siły - kiełbasa musi zwyciężyć! A za­tem, złoto zdobywa zwyczajna wprost z gara, z musztardą i bu­łą, serwowana na tekturowych tackach, srebro - osa, co do brą­zu zaś - waham się.

Waham się między plastiko­wym widelcem do zwycięskiej kiełbasy a kapłanem Melpome­ny Leszkiem Piskorzem, który siedział na pokonanej osie. Wa­lory te idą łeb w łeb, gdyż tak Piskorza, jak i widelca - nie by­ło. W dzisiejszym Starym ni­cość jest formą życia. To zna­czy, był Piskorz, ale był niczym Urszulka Kochanowskiego - sie­dział na osie, a jakoby nie sie­dział. Jedną maluczką duszą osie ubyło. A może spojrzeć szerzej? Może dać szansę moto­cyklowemu kaskowi w kolorze lekko podgniłej zieleni, w któ­rym Urszulka Piskorz wyglądał tak bosko, że szczególna mą­drość, co się na twarzy Urszulki Piskorz malowała, zdawała się być szczególną wręcz hipno­tycznie? Jeśli kask dopuszczę do gry, to co z gałęzią, o którą wspierał się kapłan Melpomeny Zbigniew Ruciński? Wspierał się dzielnie, choć nie wiem, po co, skoro on też Urszulka. Co z gałęzią i co z beretem z antenką na głowie nieobecnego Rucińskiego?

Ciasno się robi w peletonie żywotnej nicości. Już mi się we łbie kręci, a gdzie inne gustowne gadżety próżni doskonałej? Gdzie lodówka, gadający w tele­wizorze Gomułka oraz rajstopy, co je kapłan Melpomeny Zyg­munt Urszulka Józefczak propo­nował żeńskiej części publiki? Mój Boże, a gdzie reszta kapła­nów i kapłanek, którzy i które raczej dadzą się pociąć, niż w swym ukochanym teatrze zej­dą poniżej poziomu najwyższe­go? Gdzie fajnie piszcząca Ur­szulka Segda, posągowy Urszul­ka Huk, uroczo fikuśny Urszul­ka Frycz oraz inni? Słowem - gdzie całe to stadko uroczych Urszulek nieobecno-obecnych, którym na radosnych buziach przez bite trzy i pół godziny ma­luje się mądrość szczególna?

No proszę - w kwestii waku­jącego brązu skupiwszy się na morderczym zwarciu widelca z Urszulka Piskorzem, zupełnie pominąłem kapłana Globisza, który przecież jest Urszulka szalenie ważną, gdyż monolo­giem swym rozpoczyna przed­stawienie. I nie muszę mówić - jest to monolog nicości. Ściślej rzecz ujmując - ni cholery nie można zrozumieć, co zagajacz mianowicie mówi, albowiem zagajacz raczej nie nauczył się tekstu na pamięć. I to jest do­bre! To jest do zniesienia, bo w dzisiejszym Starym do znie­sienia jest już tylko aktor kładą­cy na wszystko lagę. Z tego, co Urszulka Globisz pitoli sobie pod noskiem, przechodzi tylko jedno słowo. Bryndza. Po czym na scenę wstępują inne Urszul­ki, by udowodnić, że pojmują. I to też jest dobre. Po co jednak mordować się tak długo? Ur­szulki, bójcie się Boga! Po dia­bła udowadniacie przez trzy i pół godziny, skoro już po pię­ciu minutach wiadomo niezbi­cie, że bryndza nie ma dla was tajemnic? Czy po to, by waszym trzem milicjantom, na których twarzach też widnieje szczegól­na mądrość, fachowo oświetlić drogę do kasy? Podziwiam uczynność waszą.

Gdzie my jesteśmy? Na jakim dnie? Kiełbasa zwyczajna, sku­ter osa, Urszulki, śmiertelna nu­da, toporność scenariusza, nie­mowlęce błędy reżyserskie, dowcipasy godne wychodka, pretensjonalność, nieudolność, mordęga, lity ołów całości, a na dokładkę brak widelca, co, jak się okazuje, w Starym nie jest żadnym brakiem. Nie jest, albo­wiem w dzisiejszym Starym ak­torstwo jest takiego gatunku, że kiełbasę można zjeść przy po­mocy dowolnie wybranej Ur­szulki. Dokąd to prowadzi? Ko­go o to pytam? Ile moich pienię­dzy przeznaczył pan na bryn­dzę, panie ministrze Dąbrow­ski? Trzech panów sierżantów w trzy i pół godziny zmienia tra­dycję trzech krakowskich kaba­retów - Zielonego Balonika, Ja­my Michalika i Piwnicy pod Ba­ranami - w bryndzę sto lat temu przeterminowaną. Serwują lu­dowi słowno-muzyczną wiąchę typu "wieś tańczy i śpiewa", czarują niekłamanym urokiem iście bieszczadzkiego prymity­wu - a pan co na to? Fajnie się żyje? To dobrze. Tak trzymać! Nic wtedy nie boli.

Tym, co w najnowszej pro­dukcji Starego boli naprawdę, to pięć minut w wykonaniu Anny Radwan-Gancarczyk i Małgorza­ty Hajewskiej-Krzysztofik. Śpie­wały pieśni Ewy Demarczyk. Doskonałe pięć minut, dojmują­ce sekundy, okruch wielkiej sztuki wprost dla mojej łzy. Mgnienie sensu w hałdzie nico­ści. Jakim cudem fuzja ta ma nie boleć normalnego człowieka? Właśnie tak, panowie sierżanci, należało zrobić całość! Z taką lekkością! Cóż, na dobry smak jest już jednak dla was za późno. Ale za to czas najwyższy, bym na okoliczność bólu podał osta­teczne wyniki biegu donikąd. Otóż: złoto - kiełbasa, srebro - osa, brąz - Dąbrowski. Medale z bryndzy, na których widnieć będzie szczególna mądrość, przy okazji następnej bryndzy wręczę z wyrazem szczególnej mądrości na twarzy swej.

Pracownia

X
Nie jesteś zalogowany. Zaloguj się.
Trwa wyszukiwanie

Kafelki

Nakieruj na kafelki, aby zobaczyć ich opis.

Pracownia dostępna tylko na komputerach stacjonarnych.

Zasugeruj zmianę

x

Używamy plików cookies do celów technicznych i analitycznych. Akceptuję Więcej informacji