Nigdy nie wchodzę dwa razy do tej samej rzeki
- Nie nadaję się do pracy w teatrze, nie pasuje mi powtarzalność teatru, granie co wieczór tej samej roli - mówi warszawska aktorka EWA SAŁACKA.
Aktorka Ewa Sałacka [na zdjęciu] twierdzi, że dzięki pracy w kieleckim teatrze zrozumiała, iż nie nadaje się do pracy w... teatrze!
Podobno Kielce odegrały w pani zawodowej biografii niezwykle ważną rolę. Jaką?
- Na kieleckiej scenie [w 1984 roku] grałam rolę Weroniki w "Turoniu" Stefana Żeromskiego. Byłam bardzo młoda, kiedy tu przyjechałam. Pobyt w Kielcach uświadomił mi, że nie nadaję się do pracy w teatrze, o czym wcześniej po prostu nie wiedziałam. Doświadczenia kieleckie utwierdziły mnie w przekonaniu, że nie powinnam wiązać się z żadną sceną. Myślę, że do podobnych wniosków doszłabym również w każdym innym teatrze. Nie pasuje mi powtarzalność teatru, granie co wieczór tej samej roli.
Jak to się stało, że trafiła pani akurat do teatru w Kielcach?
- Dyrektor Bogdan Augustyniak zaprosił mnie, bym zagrała gościnnie w "Turoniu". Zgodziłam się na ten eksperyment z... ciekawości. Sama nigdy nie zabiegałam o
angaż w żadnym teatrze, nie rozmawiałam z dyrektorami, nie szukałam dla siebie miejsca i etatu. Rzadko się zdarza, że to dyrektor sięga po aktora, który kończy szkołę i proponuje mu pracę. Do mnie wyciągnął rękę pan Augustyniak. Chciałam spróbować. Nie wyszło.
Było aż tak źle?
- Nie, nie o to chodzi. Dopóki pracowaliśmy nad przygotowaniem premiery wszystko było w porządku. Codziennie nowe pomysły, jakieś zmiany, przemyślenia, próby, próby, próby. Cały dzień miałam zajęty. Potem odbyła się premiera, dostaliśmy brawa, niezłe recenzje, więc pomyślałam, że to już koniec. Wyznaję zasadę: "zrobione, zamknięte, do widzenia", więc chciałam się spakować i wracać do domu. Ale usłyszałam: "Nie! Nie po to tyle pracowaliśmy, żeby teraz pani rezygnowała. Musi pani zostać i grać". Siedziałam tak w Kielcach - samotna, wyobcowana, biedna - całymi dniami i czekałam na rozpoczęcie spektaklu. Mieszkałam w pokoiku gościnnym, czytałam książki i marzyłam, żeby jak najszybciej wyjechać z Kielc. Sama w obcym mieście - proszę mi wierzyć, nie jest to miłe.
Uważa pani czas spędzony w Kielcach za stracony?
- Nie. To było w sumie potrzebne mi doświadczenie - przekonać się na własnej skórze, co to znaczy być aktorką teatralną. Nie spodobało mi się, więc wymogłam na dyrektorze, żeby szybko zrobił dublurę na moją rolę i uciekłam do Warszawy.
Teatr imienia Stefana Żeromskiego nie był przecież pierwszym teatrem, w jakim pani grała. Trafiła tu pani prosto z Wiednia.
- Racja. Do Wiednia pojechałam z moim byłym mężem po to, by poznać jego matkę, która od lat tam mieszkała. Nasz pobyt przedłużył się, bo w Polsce akurat wybuchł stan wojenny, wszystkie moje plany szlag trafił i po prostu nie miałam po co tu wracać. Poznałam wielu Polaków, którzy nagle znaleźli się w bardzo trudnej sytuacji i łapali się każdej pracy byle przeżyć. Mój angaż do wiedeńskiego teatru był błogosławieństwem i niezwykłym zrządzeniem losu.
W jaki sposób udało się pani "zaistnieć" na scenie w Austrii?
- Zgłosiła się do mnie żona dyrektora jednego z wielkich teatrów i zaproponowała pracę w charakterze statystki, a ja - w całej swojej bezczelności - powiedziałam, że mnie ten teatr nie odpowiada, ale chętnie zagram, jeśli załatwi mi pracę w Volkstheater. I załatwiła! Tak mi się w głowie przewróciło, że pomyślałam: "Teraz będę aktorką międzynarodową. Jadę dalej. Do Paryża .." Pojechałam, ale zagrałam tylko epizodzik w jednym filmie. Na tym skończyła się moja światowa kariera. Resztę pan zna - "wylądowałam" w Kielcach.
Czy gdyby obecny dyrektor kieleckiego teatru zaproponował pani rolę dzisiaj, przyjęłaby ją pani?
- Proszę mi wybaczyć szczerość, aleja nigdy nie wchodzę dwa razy do tej samej rzeki...
Dziękuję za rozmowę.