Celebryci też miewają talent
Ułożenie spektaklu z piosenek jest pozornie łatwe, ale rzadko kończy się sukcesem. Wyjątek: Berlin czwarta rano w Romie
Ta moda rozprzestrzenia się na naszych scenach, bo dokucza kryzys. Premiery trzeba robić szybko i niedrogo, ale za to takie, które przyciągną widzów. Przepis jest prosty: bierzemy trochę piosenek (najlepiej z tzw. ambicjami literackimi) i próbujemy z nich sklecić historyjkę z niby-akcją. Potem angażujemy artystów z nazwiskami i w dwa tygodnie spektakl mamy gotowy.
W stolicy dzień po dniu odbyły się właśnie dwie premiery przyrządzone według tej receptury: Sześć i pół kobiety w Studio oraz Berlin czwarta rano na nowej scenie Teatru Roma. Pierwsza pokazuje twórczość kontynuatorki tradycji francuskiej piosenki literackiej — Kanadyjki Lyndy Lemay. Druga odwołuje się do berlińskich kabaretów z pierwszych dekad XX stulecia.
Oba przedstawienia dzieli artystyczna przepaść, bo to, co proste, kryje w sobie liczne pułapki. Kłopoty często zaczynają się już na etapie tłumaczeń tekstów. Rodzima piosenka literacka znajduje się u nas w zaniku, więc trudno o autorów mądrych spolszczeń cudzego dorobku. I tak rodzą się piosenki potworki, jak te w Sześć i pół kobiety. Tłumaczka Katarzyna Działoszyńska nie tylko poległa przytłoczona ciężarem ciągłego wymyślania obcych polszczyźnie tzw. rymów męskich, ale też miała kłopoty z nazywaniem rzeczy prostych, stąd dziwolągi słowne (trumny blat).
Na scenie Romy niemieckie tłumaczenia Artura Kożucha i Michała Chludzińskiego sączą się w uszy widzów jak miód. Każda piosenka toczy się wartko, zaskakując zabawnymi skojarzeniami i efektowną pointą. Mając takie tworzywo, można myśleć o stworzeniu spójnego spektaklu, w którym aktor będzie miał co zagrać, zwłaszcza gdy reżyser mu pomoże.
Kobiece piosenki Lindy Lemay o samotności, poszukiwaniu mężczyzny, tęsknoty za macierzyństwem, miłościach i rozstaniach Piotr Cieślak postanowił przedstawić w Studio w konwencji babskiego spotkania.
Panie siedzą na kanapie, wylewając żale na mężczyzn. Sprawiają wrażenie, jakby wpadły na chwilę, by odśpiewać co swoje i pędzić na kolejną chałturę. Bardziej doświadczone — Ewa Błaszczyk czy Joanna Trzepiecińska — nie zadają sobie trudu, by dopasować się do reżyserskiej koncepcji. Może uznały, że takowej w ogóle nie ma?
Na scenie Romy śpiewających wykonawców jest zaledwie dwoje — Katarzyna Zielińska i Kacper Kuszewski — ale wcieleń kilkanaście. Każda piosenka to aktorska etiuda, reżyser Łukasz Czuj i choreografka Paulina Andrzejewska zmusili ich do maksymalnego wysiłku: ciągłej zmiany wcieleń i konwencji: od surrealizmu po ciepły liryzm, od groteski po niemiecki ekspresjonizm.
Katarzyna Zielińska i Kacper Kuszewski popularność zdobyli dzięki telewizyjnym show i serialom, bardziej mają statut celebrytów niż poważnych aktorów. W spektaklu Romy w ciągu półtorej godziny udowadniają, że są absolutnymi profesjonalistami — z talentem i świetnym warsztatem. W ich towarzystwie aktorskich umiejętności nabyli także tancerze Anna Głogowska i kolejny ulubieniec plotkarskich portali — Rafał Maserak.
W dzisiejszych czasach teatralnej bylejakości tak perfekcyjny spektakl to nie tylko wydarzenie, ale po prostu ewenement.