Dlaczego?
W dziesięciolecie swojej Nocy listopadowej, w dwudziestolecie swojej współpracy z krakowskim Starym Teatrem Andrzej Wajda zrealizował tutaj Antygonę Sofoklesa.
Jako dziewiątą inscenizację teatralną w Starym, nastą w ogóle w teatrze w Polsce.
Trzeba po kolei. Andrzej Wajda jest niekwestionowanie wybitnym artystą kina i teatru. Tak wybitnym i zasłużonym, że nie przystoi obdarowywać go kurtuazyjnymi i ogólnikowymi komplementami lub uciekać się do przemilczeń wtedy, kiedy nie da się w zgodzie z uczciwością recenzencką napisać z entuzjazmem; wydarzenie!
Antygona w Starym Teatrze, której premierę dano 20 stycznia br. jest przedstawieniem chybionym i taka prawda należy się twórcy teatralnych Biesów wzmiankowanej już wspaniałej Nocy listopadowej, Emigrantów, Nastasji Filipowny, Sprawy Dantona w Warszawie i Gdańsku, serialu Z biegiem lat, z biegiem dni. Piszącej te słowa jest wcale niewesoło, bo jest admiratorką stylu teatralnego Wajdy i oczekiwała spektaklu wielkiego.
Z Antygoną — jak wiadomo — można iść na trybuny i barykady. Można z niej zrobić przedstawienie uspokajające, wyważone i obiektywizujące, można — sztandarowo-polityczne. Bywały już Antygony najprzeróżniejsze; rację miewała Antygona jako głos ludu, albo rację miewał Kreon jako mąż stanu, który musi ogarniać więcej niż emocje jednostek. Bunt córki Edypa bywał anarchiczno-niedojrzały i wręcz przeciwnie; realizatorzy często wyraźnie opowiadali się po jednej ze stron, ale żadne przedstawienie liczące się nie mogło nie pokazać konfliktu racji, dwu racji. W tekście Sofoklesa bodaj równoważnych. Bez niego nie ma sensu cały spór: skoro od początku jedna ze stron jest tylko tyranem, idiotą — nie ma dramatu i tragedii, nie ma powagi wyborów moralnych, nie ma ofiary. Jest — co najwyżej — plakat.
I u Andrzeja Wajdy jest plakat. Plakat polityczny, przeakcentowany i płaski. Niestety, jednowymiarowy — jak każdy plakat. Spektakl, tak upolityczniony jest artystycznie ryzykowny w wielu punktach, ale jeden z nich jest ową armatą, której brak w dowcipie o generale Napoleona: nie ma Kreona. Antygonie pozostaje demonstracja postawy własnej, jedynej wyeksplikowanej serio, w spektaklu. Kreon, który jest na scenie w Krakowie — Tadeusz Huk — jest jedynie atrapą tyrana „jako takiego”, nie ma na swoje rozkazy żadnych argumentów, w ogóle nie ma argumentów na cokolwiek z tego co wypada mu czynić lub mówić. O racji stanu, jaką, bądź co bądź — reprezentuje, nie ma nawet co mówić. W pojedynku z Kreonem-kukiełką Antygona właściwie nie musiałaby nic mówić, nikt tu przecież nikogo nie przekonuje do żadnych konieczności, na dobrą sprawę kwestie Antygony to monolog. Monolog w pustce brzmi z reguły dosyć sztucznie, chwilami histerycznie. Ta Antygona (Ewa Kolasińska) ma wiele ekspresji, sporo krzyczy, ale jest to krzyk, którym umacnia się w swoim uporze — sama. Sama pogrzebie Polinika, sama się przyzna, sama pokaże Tebańczykom ręce skute kajdanami, sama odejdzie po śmierć. Chyba chodziło o to, by odchodziła triumfująca i wielka i byłoby to możliwe, gdyby istotnie obroniła swoje przekonania wbrew wszystkiemu. Ale, powtarzam: obrony nie ma, bo nie ma przeciwnika.
To głównie i przede wszystkim. Reszta jest formą, chwilami, fascynującej urody (słowa przekładu, kostiumy, muzyka), ale ta forma nie służy teatrowi najlepiej, kojarząc się raczej z rodzajem estrady politycznej.
Paradoks, bo — właściwie — ta formą przypomina teatr Petera Steina z niedawno oglądanej w Polsce Orestei Ajschylosa. Przypomina natrętnie, ale efekt nie jest równie porywający. Chór u Steina grał główną rolę w antycznym dramacie, u Wajdy także. Komentuje wydarzenia w Tebach, jest na ulicach miasta, skanduje hasła o Antygonie. Najpierw to marines w mundurach uzbrojeni po zęby, którzy właśnie wrócili z wojny do domu, potem urzędnicy w garniturach (dwór Kreona), kolejno: młodzież w dżinsach i w finale — robotnicy w kaskach. Wszystkie warstwy społeczne współcześnie pojawiające się na teatrum państw i ustrojów. Zabieg prawomocny, choć nieco powierzchowny i dosyć ilustracyjny.
Protagoniści są z antyku ustylizowanego na syntetyczną ponadczasowość. Też niby jak u Steina, ale tam racje rwano sobie wzajem na strzępy, namiętności ludzkie grały, teatr parował grozą i życiem, partnerzy byli indywidualnościami, ich starcia miały wymiar ludzki i nic nie było proste jak w bajce, ani dobroć tylko szlachetna, ani zło tylko czarne.
W krakowskiej Antygonie racja jest jedna i tę ma uznać i pokochać lud, który zresztą udowadnia, że już kocha, bo demonstruje na ulicach wznosząc okrzyki na cześć tebańskiej królewny i dźwigając w górę jej portrety.
Jeszcze raz powtórzę: i mogło to wszystko dać wspaniałe przedstawienie „za” Antygoną, gdyby nie odebrano Kreonowi chociażby jego racji, inteligencji, i charakteru. Na braku partnera serio przegrała sprawa Ewy Kolasińskiej — Antygony bez przeciwnika na swoją miarę.
Dlatego tak trudno pisać o tej roli. Wybitna aktorka obroniła z niej tyle ile mogła, nie jej wina, że efekt jest nieco melodramatyczny.
Trudno też pisać o Jerzym Bińczyckim jako Terezjaszu, nie zagrał tu mądrego starca, raczej figurę nieziemską, wysłanika bogów, zajętego bardziej własną powagą i godnością niż losami rodziny Kreona i mieszkańców miasta Teby. Towarzyszy tu Terezjaszowi małe dziecko, chłopczyk wiodący ślepca. Mały ma scenę z Kreonem, niemą scenę, która ma nas przekonać o pamięci pokoleń: chłopiec patrzy Kreonowi w oczy. Nic więcej. Patrzy i zapamiętuje. Scena wyrazista, bardzo „wajdowska” i pozwalająca domyślać się, czym mogłaby być ta Antygona gdyby nie tak była zrobiona.
Z tej „lepszej” Antygony jest też Hajmon Krzysztofa Globisza. Młodzieńczy i wrażliwy zagrał chłopca, który mógłby wiele naprostować: uratować ojca przed błędami tyranii, złagodzić pryncypialność Antygony, zestroić dążenia władzy (Kreon) z nastrojami ulicy (Chór w licznych kostiumach współczesnych). Wszystko to mógłby, gdyby go posłuchano.
Pamiętamy: Kreon syna nie posłucha i ten odbierze sobie życie. Narzeczony Antygony, syn jej mordercy — cóż może zrobić? Tu jest dramat, jest rozdarcie, jest sprzeczność obowiązku i serca, albo serca i serca, albo obowiązku i obowiązku. Hajmon Globisza jest z Sofoklesa i jest z ulicy Teb czy nikaraguańskiej Managui czy też jakiegokolwiek innego miasta na świecie.
Ale sam Hajmon nie wystarczy na Antygonę która chce mówić o prawie do samostanowienia jednostki ludzkiej, o wolności przekonań i ludzkiej solidarności, o nadziei i trwaniu wreszcie.
Ta „mówi” wyłącznie truizmy i frazesy i to nieznośnie manierycznie. Wiele tu pozy, koturnu i fałszu artystycznego, stanowczo zbyt wiele kropek nad „i”, ekspresyjnych wzmocnień, uczytelnień i nadmiernej ilustracyjności.
Wiem, wyliczam śmiertelne grzechy. I to u Wajdy. I to w Krakowie. I to z Antygony. Kto zechce, łatwo uzna niniejsze za „wrogą napaść”, „donos” czy obrazę. Kto zechce, uwierzy mi, że zagłaskiwanie prawdy jest równie niemoralne z każdej strony. I w każdą. A ta smutna prawda o Antygonie w niczym nie umniejsza mojego szacunku i podziwu dla Wajdy inscenizatora dzieł przeszłych i — mam nadzieję — przyszłych.
Co niech będzie powiedziane jasno.
Dlaczego natomiast ta Antygona w prestiżowym teatrze nie powiodła się znakomitemu twórcy — oto pytanie warte refleksji. Boję się, że jest to główne pytanie współczesnej sztuki polskiej szeroko pojętej i że odpowiedź tkwi zgoła poza sztuką. Może w oczekiwaniach odbiorców? Albo tylko rachubach artystów co do tych oczekiwań, rachubach często przedwczesnych a często spóźnionych już o lata świetlne. A może pewne klimaty społeczne zabijają autocenzurę, rozluźniają dyscyplinę artystyczną? A może przyczyna tkwi całkiem gdzie indziej?
Przykład tej Antygony potwierdza już jakąś regułę. Warto nad tym pomyśleć. Wszystkim.
P. S.
Niestety, nie publikujemy zdjęcia ze spektaklu, gdyż w momencie składania numeru do druku teatr wciąż jeszcze nie dysponował serwisem fotograficznym Antygony.
Stary Teatr im. H. Modrzejewskiej — Sofokles Antygona. Przekład Stanisław Hebanowski. Reżyseria Andrzej Wajda. Scenografia Krystyna Zachwatowicz. Muzyka Stanisław Radwan. Premiera styczeń 1984.