"Święto Winkelrieda" czyli nasze czasy
BYŁEM na "Święcie Winkerida". Kiedy wyszedłem z teatru pomyślałem o tym, jak bardzo nie doceniany jest u nas śmiech. Ten śmiech, którego siłę znał tak dobrze Majakowski pisząc chociażby "Łaźnię". Aż strach, jak mało takiego śmiechu mamy na naszych scenach. Wybaczcie małą dygresję.
Są ludzie, którzy jeśli raz zdobędą władzę - jakąkolwiek władzę, trzymają się jej tak kurczowo, że żadne trzęsienie ziemi nie może poruszyć ich z posad. Już znacznie łatwiej ruszać z posad tzw. bryłę świata. Może okazać się, że nie są zdolni do działania na stanowiskach, jakie zajmują, mogą kompromitować się jako durnie i bałwany, mogą się jąkać i plątać, gdy przyjdzie im wygłosić niespodziewanie oficjalne przemówienie, ale obalić się nie dają. Są zahartowani na wszelkie głosy krytyki społecznej, obce im jest liczenie się z opinią publiczną. Jako godny produkt stalinizacji marzą teraz o przetrwaniu demokratyzacji i trwają mężnie w okopach Świętej Trójcy. Rozejrzyjcie się obok siebie a ujrzycie ich. Oni to właśnie są potencjalną bazą systemu dzierżymordztwa, czy jak kto woli zamordyzmu. Do walki z nimi trzeba zmobilizować wszystkie środki - wśród nich również śmiech. Głośny, powszechny śmiech.
Przez trzy godziny bawiłem się wspaniale na spektaklu Andrzejewskiego i Zagórskiego: "Święto Winkelrida". Przez trzy godziny teatr huczał od oklasków i wesołego śmiechu widzów. Był to głośny, wesoły śmiech, ale był to śmiech, że się tak wyrażę z "wydźwiękiem", polityczny, taki, pod którym kurczyć cię muszą do właściwych ich rozmiarów nadęte pychą i dostojeństwem pogardą dla ludzi i dygnitarstwem indywidua zatruwające nam jeszcze życie swą głupotą. Był to śmiech zawierający w sobie a contrario, sympatię dla nowych postępowych myśli i idei. Był to wreszcie śmiech budzący chęć walki, śmiech zbrojny.
Z czegóż tak śmiałem się na "Święcie Winkelrida" i gdzie leży siła tego widowiska? Napisane zostało ono dwanaście lat temu. Akcja jego rozgrywa się w dawnych czasach w niewielkim, górskim, wolnym obwodzie szwajcarskim. Ale to tylko pretekst. W istocie rzecz dzieje się współcześnie, jak najbardziej współcześnie i to nie w sfederowanej Szwajcarii, a w demokratyzującej się Polsce. Jak to możliwe, spytacie, jeśli sztuka została napisana jeszcze w czasie okupacji. To już sprawa przenikliwości i talentu autorów. Pisali oni swą sztukę z całkiem innych pozycji niż my dziś na nią patrzymy. Pisali ją przeciw tym wszystkim, którzy, jak przewidywali, kapitalizować będą po wojnie krew przelaną braci, dyskontować będą cudze zasługi i ofiary, i wodzić naród po manowcach. Pisali ją przeciw narodowej tromtadracji, bufonadzie. naiwności wobec demagogów i sentymentalizmowi wobec ogłupiających piosenek. No cóż, cech narodowych nie zmienia się w ciągu dwunastu lat. Bonzowie różnych systemów społecznych są do siebie podobni. Reszty dokonało dopisanie kilku aktualnych codziennych spostrzeżeń, oraz świadoma, dążąca do wydobycia wszystkich odpowiadających naszej rzeczywistości aluzji reżyseria i inscenizacja Kazimierza Dejmka. Zresztą widowisko całe utrzymane jest w formie bardzo umownej. Aktorzy robią wyraźne oko do publiczności: popatrzycie, to przecież o was mowa.
Tak więc bawimy się bez żadnych niedomówień. Oto na przykład na scenie odbywa się uroczystość państwowa z okrzykami: "Niech żyje!" i "Precz!", ze skandowanym imion wodzów, kwiatami i megafonami.
Stróż prawa powie do swego rozmówcy: "Jak na wzorowego obywatela, zadajesz zbyt wiele pytań". Za chwilę zaś scena się zmienia i wkraczają na nią dostojnicy w takt marsza, którego głównym motywem muzycznym jest melodia znanej piosenki: "Pijmy jeszcze duszkiem, pijmy jeszcze duszkiem...". Kiedy indziej znów toczy się taki dyskurs: "Czego domagają się masy? Swoiście rozumianego pojęcia wolności. A na czym opiera się nasz ustrój? Na właściwie interpretowanej idei wolności" (cytuję z pamięci). Ostatecznie jednak masy mają tego dość i w sfederowanym obwodzie szwajcarskim wybucha rewolucja. A wówczas... Wówczas nawet komisarz policji odpina swój sztuczny nos i odzyskuje twarz stwierdzając: "I ja również miałem wątpliwości". To co napisałem powyżej to wyrwane drobne fragmenty widowiska. Nie mam zamiaru go streszczać. Chciałem tylko w minimalnym choćby stopniu oddać atmosferę spektaklu. A co to wszystko ma wspólnego z dygresją, którą napisałem na wstępie? Ma bardzo dużo. Oto bowiem, kiedy w szwajcarskim mieście rodzi się nowy ruch ideologiczny i tłumy manifestacyjnie idą na ratusz, aby obalić ostatnią ostoję reakcji: tępego dygnitarza - burmistrza, burmistrz z balkonu swej rezydencji wznosi okrzyki na cześć rewolucjonistów i zaprasza ich do siebie. W chwilę później przyjmuje już gratulacje od przedstawicieli zaprzyjaźnionych mocarstw i żegna ich słowami: "Niestety muszę teraz państwa opuścić. Za chwilę zjawią się u mnie przedstawiciele społeczeństwa. Muszę zaznajomić się z ruchem ideowym, na którego czele stanąłem". To oświadczenie komentarza nie wymaga. Wystarczy znacząco mrugniecie oka aktora - burmistrza w kierunku publiczności.
Na zakończenie informacja i wniosek. "Święto Winkelrida" wystawił Teatr Nowy w Łodzi. W krótkim czasie po premierze zaproszony został na gościnne występy do Warszawy. My we Wrocławiu gościliśmy w lipcu łódzki Teatr Powszechny, który spotkał s;ę z życzliwym przyjęciem publiczności. Proponuję aby nasze teatry dramatyczne zaprosiły obecnie w imieniu społeczeństwa wrocławskiego choćby na tydzień Teatr Nowy ze "Świętem Winkelrida". Jeśli to się uda, uprzejmie proszę o zarezerwowanie dla mnie na premierę miejsca obok loży przewodniczącego Wojewódzkiej Rady Narodowej. Przyjdę na spektakl po raz drugi, będę się śmiał i bił brawo.